niedziela, 29 grudnia 2013

PLUSKWY miasta stołecznego Warszawy (NIE Nr 51/2013)

Warszawa to najbogatsze miasto w Polsce. Kina, teatry, restauracje. Rosną wieżowce. Między przepychem żyją bezdomni. Bo w Warszawie bezdomnych jest najwięcej. I to tu najsurowiej karani są za swoją biedę.
Miejscy urzędnicy fundują im życie poniżej ludzkiej godności, przy tym rażąco naruszając prawo.


Ostatnia przystań

Warszawa ul. Przeworska 1 – hotel pracowniczy. Odrapane okna i drzwi. Kiedyś budynek był otynkowany, dziś pozostały już tylko resztki zaprawy. W środku porwane gumoleum z lat 70., powyrywane kontakty, grzyb i brud. Cuchnie trupem.
Zgarbiona starsza kobieta w podartym fartuchu myje mopem podłogę. Druga sprząta w biurze Doroty Kalińskiej zarządzającej hotelem.
– Płaci wam? – pytam, ale starsza wyraźnie boi się ze mną rozmawiać. Garbi się jeszcze mocniej.
– To za nocleg, mamy odliczone z opłaty za pokój – szepcze druga.
Mówię, żeby się nie bały, ale zerkają w stronę biura Kalińskiej. To jej się boją.
Obie są z eksmisji. Zostały tu wyrzucone przez komornika. Tak, wyrzucone. Zaraz za nimi z samochodu wypadły torby z ubraniami.
Za pierwszy miesiąc pobytu w pomieszczeniu tymczasowym płaci za nich gmina. Potem po 50 zł za łebka muszą płacić sami. Zwykle są to małżeństwa albo matki z małymi dziećmi.
– Przyszła do nas o północy, jak się kończył czas opłacony przez gminę. Powiedziała, że albo płacimy po 50 zł od osoby, albo mamy wypierdalać. Było z nią dwóch ochroniarzy – mówią państwo Tłustochowiczowie, renciści.
W ich pokoju pachnie lawendą.

– To na pluskwy – mówi kobieta i pokazuje robaki na materacu.
Oboje prawie 30 lat pracowali w Urzędzie Rady Ministrów. On był kierowcą, ona referentem. Zachorowała na pewną odmianę parkinsona.
Wylądowała na wózku.
Zwolnienie lekarskie nie podobało się pracodawcom. Najpierw ona straciła pracę, potem on.


Zamienili duże mieszkanie na mniejsze, żeby nie płacić dużego czynszu. Ale w ciągu roku nawet w małej 24-metrowej kawalerce wzrósł do 500 zł. Zadłużyli się, komornik zajął im renty. I nie mogli płacić czynszu wcale.
W opiece społecznej powiedziano im, że mają za duży dochód na osobę, żeby dostać zasiłek. Razem mają 920 zł.
Bogusław też jest tutaj z żoną. Eksmitowani z osiedla „Szklanych Domów”. Mieli spore mieszkanie spółdzielcze, ale gdy żona zachorowała i ją sparaliżowało, nie stać ich było na czynsz. Mieli pięcioro dzieci. Komornik opróżnił mieszkanie, gdy nikogo nie było w domu. Wszystko gdzieś wywiózł do magazynu, nie wiadomo gdzie. Nawet rzeczy osobiste im zginęły.
– A córka dopiero co urodziła dziecko – mówi Bogusław drżącym głosem.
Pokoik, w którym obecnie przebywa, ma 1,5 na 3 m. Mieści się tu tylko łóżko. Dlaczego Bogusław tu jest?
– Przecież nie będziemy na utrzymaniu dzieci siedzieć.

Warszawscy urzędnicy oczyszczają miasto z biednych.

Katarzyna wygląda elegancko. Uczesana, umalowana, zadbana. Przez 27 lat była księgową w dużej państwowej firmie. Tragedia rodzinna doprowadziła ją do depresji. Długie zwolnienie zaowocowało wyrzuceniem z pracy. Gdy wyszła z dołka, na jej miejscu już była inna księgowa, młodsza. Nikt nie chciał jej zatrudnić. Próbowała wszystkiego, szyła firany i zasłony, opiekowała się starszymi ludźmi. Ale wszystko na chwilę. Wyrzucono ją z mieszkania spółdzielczego. Co było najtrudniejsze?
– To, że musiałam 2 koty oddać – mówi.
Teresa też nie może mieć pieska. Kalińska, gdy go zobaczyła, to kazała wypędzić. Mąż Teresy śpi więc w samochodzie na dworze z psem. To ostatni przyjaciel. Reszta odsunęła się, gdy ich eksmitowano. Teresa ma problemy z pamięcią i z koncentracją.
Naprzeciwko mieszka matka z dorosłym synem. Chłopak nigdy nie będzie dorosły. Jest upośledzony bardziej niż Teresa.
Ci ludzie mieszkają obok siebie, drzwi w drzwi, ale się nie znają. Mówią sobie jedynie dzień dobry.
– A co, płakać mamy razem?

Wbrew prawu

Dorota Kalińska od lat prowadzi na zlecenie miasta lokale tymczasowe dla osób eksmitowanych. Stosownie do treści art. 1046 § 6 kodeksu postępowania cywilnego tymczasowe pomieszczenie powinno: 1) nadawać się do zamieszkania, 2) zapewnić co najmniej 5 mkw. powierzchni mieszkalnej na osobę, 3) znajdować się w tej samej miejscowości lub pobliskiej, jeżeli zamieszkanie w tej miejscowości nie pogorszy nadmiernie warunków życia osób przekwaterowanych.
Te pomieszczenia nie nadają się do mieszkania, nikt nie ma zapewnionych 5 mkw. na osobę i pogarszają one nadmiernie warunki życia osób wykwaterowanych. Na podstawie art. 1046 § 11 kpc i rozporządzenia ministra sprawiedliwości z 2005 r. mieszkańcy muszą mieć ciepło, sucho, pomieszczenia nie mogą być zawilgocone, i muszą mieć możliwość przygotowania ciepłych posiłków i umycia się.
Nie tutaj. O robakach nie wspomniano w ustawie, bo nikt nie przypuszczał, że są takie miejsca jak to u Kalińskiej.

Kalińska nie robi tego charytatywnie. Dostaje z gmin warszawskich (każdej indywidualnie) ok. 100 tys. zł za kilka lub kilkanaście miejsc noclegowych. W dzielnicy Śródmieście ogłaszany jest przetarg na te usługi. Komisja przetargowa przyznaje lokalom z Przeworskiej 100 proc. punktów. Takie są fajne.

Praga Południe tymczasem nawet nie ogłasza przetargu. Radni podejmują stosowną uchwałę. Robią to w interesie społecznym, jak zapewnia jej treść. Tegoroczna umowa z 11 lutego 2013 r. na okres od 1 kwietnia do 30 listopada 2013 r. opiewa na kwotę 110 358 zł. Usługa o charakterze niszowym z uwagi na jej charakter nie podlega przepisom ustawy Prawo Zamówień Publicznych (art.4 pkt 3 lit. i) – odpowiedział nam burmistrz Pragi Południe Robert Kempa. Na pytanie, kto tę placówkę kontrolował z urzędu, otrzymaliśmy taką odpowiedź: Do nadzoru tego typu placówek są zobowiązane jednostki o stosownych uprawieniach (m.in.sanepid, Straż Pożarna). Niezależnie od tego Urząd Dzielnicy zapoznał się z opinią techniczną obiektu oraz opinią rzeczoznawcy ds. przeciwpożarowych przed zawarciem pierwszej umowy naj mu.
Tymczasem sanepid nigdy nie był w budynku Doroty Kalińskiej. Taki obiekt nie został zgłoszony do sanepidu. Informuję, że nie posiadam informacji o istnieniu przy ul. Przeworskiej 1 w Warszawie obiektu przeznaczonego na przyjmowanie osób eksmitowanych – napisał Dariusz Rudaś, główny inspektor sanepidu.
Z jaką opinią techniczną i przeciwpożarową zapoznał się urząd, skoro straż pożarna też takiej nie znalazła? Od tygodnia szuka jakiegokolwiek dokumentu mówiącego o odbiorze lokali przy ul. Przeworskiej 1. Nie ma. Jest Przeworska 1a, budynek należący do firmy Dorbud, ale to zupełnie inny budynek.
Na moją prośbę o pokazanie dokumentów, które pozwoliły burmistrzowi Kempie zawrzeć umowę najmu, dostałam odpowiedź od Eweliny Buczyńskiej z Urzędu Gminy Praga Południe: „Proszę czytać ze zrozumieniem, napisałam, że te jednostki są zobowiązane do nadzoru, a nie że mamy taką dokumentację. Jeśli powyższe jednostki nie przedstawiły Pani stosownych dokumentów, to proszę ich pytać, dlaczego dokumentów jest brak. Dokumentów mi nie pokazano.
Rzecznik dzielnicy Śródmieście też szuka dokumentacji, która pozwoliła urzędnikom zawrzeć umowę najmu z Dorotą Kalińską. Na razie bezskutecznie.
Żadnych informacji na temat zawartych umów z Kalińską nie ma też Ratusz. Rzecznik Bartosz Milczarczyk miał odpowiedzieć jeszcze tego dnia, ale gdy się zorientował, z czym ma do czynienia, przestał odbierać telefony.
– Zalecenia ustawodawcy i Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy są takie, aby tego typu placówki były prowadzone przez organizacje pozarządowe – mówi Katarzyna Pieńkowska, naczelnik Wydziału Prasowego Urzędu Miasta. Jest zdziwiona faktem, że zawierane są umowy z osobą prywatną. I bardzo zdziwiona, gdy jej mówię, co się w tej placówce dzieje. Dziwią ją też kwoty, jakie dzielnice płacą za tę usługę.

Róże i ludzki towar

W biurze Doroty Kalińskiej na ścianach wiszą suszone bukiety róż. Kilkanaście, łebkami do dołu.
Wdzięczność od komorników. Dorota Kalińska siedzi za biurkiem.
– Ma pani zwyczaj wchodzić do ludzi o północy i kazać im wypierdalać?
– Trzeba było wynieść się w dzień. – Skąd kwota 50 zł od osoby za taki syf?
– Co to panią obchodzi? To mój biznes.

– Tu są pluskwy, karaluchy, brud.
W takich warunkach mieszkają ludzie.
– Ci ludzie to jest tylko towar.


– Oni nie mają gdzie ugotować sobie jedzenia, lodówka nie działa, jedzenie trzymają w słoikach, bo boją się robactwa.
– Kogo pani chce bronić? Tych pijaków? Wszyscy eksmitowani to pijaki. To nie są ludzie.
Wchodzę do pokojów osób eksmitowanych. Nigdzie nie ma nawet kieliszka, choćby pustego. Nikt nie cuchnie alkoholem, nigdzie nie stoi nawet butelka piwa.
W tym hotelu to nie do nich przyjeżdża policja, ale do budowlańców, którzy mieszkają tu prywatnie. Zwykle wracają nachlani i wywołują bójki. Nocleg kosztuje ich 25 zł.
– Tyle samo kosztuje pokój na bzykanko – mówi jeden z eksmitowanych. Potwierdzają wszyscy, że Kalińska wynajmuje pokoje na godziny. Panienki są zawsze te same.
– W tych pluskwach?
– No, jak się po pijaku zachce...
Nagle do pokoju, gdzie mieszkają 4 kobiety, wpada otłuszczony młody człowiek. Włosy postawione na żel, sygnet, papieros w zębach.
– Wypierdalaj!
– A pan kim jest? – pytam i dziękuję w duchu, że nie jestem sama. Dostałabym w ryj.
– Jestem synem dyrektorki. Wypierdalaj!
– A pan tak może wchodzić do ludzi bez pukania, z papierosem?
– Mnie tu wszystko wolno.
Potwierdzają to policjanci. Każą mi wyjść i rozmawiać z ludźmi poza hotelem. Bo Dorota Kalińska tak sobie życzy.

Ustawiona podróżniczka


2 lata temu na Przeworską trafiła Krystyna. Miała własny mały biznes. Zachorowała, zbankrutowała, straciła mieszkanie. To była twarda baba, nie bała się Kalińskiej. Wystąpiła w Polsacie z zakrytą twarzą i powiedziała, jak tu jest. Ale Kalińska ją poznała. Dwóch ochroniarzy wywlekło ją z pokoju i wyrzuciło na dwór. Schowała się więc wbarakach przed hotelem. Stamtąd też ją wywleczono. Kobieta straciła przytomność i trafiła do szpitala. Tam wkilka godzin później zmarła na wylew.
Rok temu do Kalińskiej trafiła matka z małymi dziećmi. Po zakwaterowaniu przyszła do biura i pokazała zawinięte w chusteczkę pluskwy. Kalińska wyrzuciła z hotelu jej dzieci. Na ulicę. Dobrze, że znaleźli się ludzie, którzy się nimi zaopiekowali. Matka odwiedzała je codziennie.
– Nie tacy próbowali mnie straszyć – mówi do mnie Kalińska. – Nic mi nie zrobicie. Możecie mi naskoczyć. Znam zbyt ważnych ludzi.
Na Facebooku Kalińska ma swój profil, a na nim wiele zdjęć. Ładnie mieszka, dużo podróżuje – Cypr, Izrael, Włochy, Turcja, Albania, Krynica Morska, Władysławowo. To tylko przez ostatnie 2 lata.

Sądy kapturowe (NIE 50/2013, 2013)


Polska znów jest upominana przez Trybunał Praw Człowieka.
Bezpodstawne utajnianie akt i rozpraw jest naruszeniem wolności.

Znowu Polsce grozi kompromitacja. To, co dla polskich prokuratorów jest normą, dla Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu jest niezrozumiałym bezprawiem.
We wtorek trybunał przesłuchiwał polskich śledczych i przedstawicieli rządu w sprawie tajnych więzień CIA. I był zdumiony, że polski rząd i przedstawiciele prokuratury chcieli, aby rozprawa była tajna. Ze względu na bezpieczeństwo narodowe. Trybunał w Strasburgu powiedział jasno – tylko wyjątkowe sytuacje mogą spowodować utajnienie rozprawy i akt. Tutaj takie przesłanki nie zachodzą.
Ale w Polsce prokuratorzy i sędziowie uwielbiają utajniać swoją pracę.
Szczególnie wtedy, gdy jest ona nic niewarta.

Polskie śledztwo w sprawie więzień trwa od 2008 r. Na jego przewlekłość i nierzetelność – w tym utrudniony dostęp do akt sprawy – poskarżyli się do Strasburga Saudyjczyk Al-Nashiri i Palestyńczyk Abu-Zubaydah.
Reprezentujący prokuraturę Janusz Śliwa, zastępca krakowskiego prokuratora apelacyjnego, zaprezentował trybunałowi niejawny dokument o przebiegu śledztwa przygotowany na potrzeby rozprawy. Polski rząd nie chciał go przedłożyć trybunałowi normalną drogą; zasłaniał się jego tajnością. Ponieważ rozprawa przed trybunałem była jawna, dowody zgromadzone w sprawie nie zostały na niej ujawnione. Prokurator Śliwa przez pół godziny przekonywał, że toczące się od 5 lat śledztwo prowadzone jest… sprawnie. Gdzie na to dowody? W kancelarii tajnej.
W ogromnej liczbie spraw właśnie utajnienie dokumentów śledczych jest najlepszą bronią prokuratorów przed oskarżaniem ich o brak kompetencji czy o celowe manipulowanie śledztwami. O tym, że jest to praktyka bezprawna, Trybunał Praw Człowieka już raz się wypowiedział. Ale polski wymiar sprawiedliwości ma to gdzieś.

•••

W Siemianowicach Śląskich niedawno został ogłoszony wyrok w sprawie niedopełnienia obowiązków przez oficera ABW podczas zatrzymania Barbary Blidy. Grzegorz S. został skazany na pół roku w zawieszeniu, ale nie wiadomo za co, bo uzasadnienie wyroku utajniono. Postępowanie było niejawne, począwszy od postępowania przygotowawczego w sprawie oficera oraz w sprawie zatrzymania Blidy. Tam też prawie wszystkie dowody przeciwko Blidzie zostały utajnione. Po co? Żebyśmy się nie dowiedzieli, że w zgromadzonym materiale nie było żadnych dowodów jej winy. A dlaczego utajniono dokumenty z zatrzymania posłanki? Żeby nikt nie wiedział, że nie było żadnych przesłanek, aby ją zatrzymać, i że cały ten spektakl odbył się z naruszeniem prawa.
Były szef CBA Mariusz Kamiński usłyszał zarzuty nadużycia uprawnień, kierowania niezgodnymi z prawem czynnościami operacyjnymi dotyczącymi wręczenia korzyści majątkowej osobom powołującym się na wpływy w Ministerstwie Rolnictwa, wręczania korzyści majątkowej funkcjonariuszom publicznym oraz podrobienia dokumentów oraz wyłudzenia poświadczenia nieprawdy na podstawie tych dokumentów. Kamiński powołuje się na zarządzenie premiera, które miało pozwalać mu na takie akcje. Pokazać go nie chce, bo dokument jest… tajny.
Dlaczego zarówno Kamiński, jak i premier nie chcą odtajnić fundamentalnego dokumentu upoważniającego agencję do stosowania prowokacji? Czyżby zdawali sobie sprawę, że ów dokument jako niezgodny z konstytucją i utajniony z naruszeniem ustawy nie ma prawa bytu? A tak gdzieś coś jest, coś kogoś kryje, ale nikt tego nie może sprawdzić.

•••

Dętym procesem molestowania seksualnego w Samoobronie żyła cała Polska. Na ławie oskarżonych zasiadały duchy. Jeden martwy, drugi prawie martwy.
Jak wiadomo, Aneta Krawczyk była dyrektorką biura poselskiego posła Samoobrony Stanisława Łyżwińskiego, radną Sejmiku Województwa Łódzkiego i zasiadała w radzie nadzorczej oczyszczalni ścieków w Tomaszowie Mazowieckim. Zarabiała w pewnym okresie ok. 9 tys. zł na rękę. Gdy zaczęło dziać się jej gorzej, bo praca w sejmiku się skończyła, a Łyżwiński zarzucił jej podbieranie partyjnej kasy, postanowiła opowiedzieć o tych, którzy ją zatrudnili. O Łyżwińskim, który miał dać jej pracę w zamian za usługi seksualne. O tym, że szef szefów Andrzej Lepper zaczynał mu dorównywać rozpasaniem seksualnym. Poza zwykłym dawaniem dupy pojawiły się gwałt i nakłanianie do aborcji.
Krawczyk opowiadała o tym w mediach, a potem w łódzkiej prokuraturze. Podczas rozprawy mówiła dużo. O impotencji i brutalności szefów. Mówiła głównie o Lepperze, bo to jego nazwisko umieszczano na pierwszych stronach gazet. Dokładnie pamiętała daty zdarzeń nawet sprzed 5 lat. Opisywała jego zachowania seksualne, jak trzymała w ręku jego członek i jak jeden z przyjaciół szefa miał zakrzywioną końcówkę.
Może byłoby to i śmieszne, gdyby nie fakt, że Lepper miał alibi na każdy moment rzekomego gwałtu. Przedstawiał je przed sądem.
Staję przed obliczem sądu z podniesionym czołem, bowiem jestem niewinny – powiedział Lepper i krok po kroku udowadniał, że do żadnego z opisanych kontaktów dojść nie mogło. Miał niezbite dowody na to, że Krawczyk kłamie. Świadkowie potwierdzili te dowody. Każda z opisanych przez pokrzywdzoną dat została dokładnie zweryfikowana.
Dlaczego nikt się o tym nie dowiedział? Bo zarówno postępowanie przygotowawcze, jak i rozprawa przed sądem były utajnione. Wiadomo, po co. Jeślibyśmy opisali przewały prokuratora w postępowaniu przygotowawczym, zostalibyśmy ukarani za ujawnienie tajnych danych.

•••

Stary numer prokuratorów, którzy nie mogą znaleźć dowodów, a chcą zmiękczyć zatrzymanego w areszcie wydobywczym, to utajnienie części akt sprawy. Rzadko sędzia podczas rozprawy o areszt tymczasowy prosi o wgląd do dokumentów zgromadzonych w kancelarii tajnej. A prokurator zapewnia, że tam są dowody winy delikwenta, ale ze względu na dobro śledztwa nie można ich ujawnić. Podejrzany ląduje w areszcie i nie może zrozumieć, dlaczego go posadzono. Prokurator odmawia wglądu do akt, a podejrzany nawet nie wie, przed czym ma się bronić, bo nie ma pojęcia, jakie są dowody jego winy.
– Jest to naruszenie wszelkich praw z konstytucją włącznie – zapewnia profesor prawa, wykładowca uniwersytecki Kazimierz Pawelec.
Często dopiero przed sądem okazuje się, że dowody są funta kłaków niewarte. Ale zwykle człowiek jest już zniszczony, jego rodzina w rozsypce, on traci zdrowie i dobre imię. I nawet jeśli sąd go uniewinni, to i tak nikt mu tego czasu nie zwróci, a prokurator, miłośnik tajnych akt, prowadzi w najlepsze kolejne dochodzenie, w którym spokojnie utajnia akta ze względu na dobro śledztwa.
Znakomitym przykładem takiej prokuratorskiej roboty jest śledztwo przeciwko rafinerii Glimar z Gorlic prowadzone, a potem nadzorowane przez Marka Wełnę z Prokuratury Apelacyjnej w Krakowie.
W 2004 r. prezes Witold Kuś i dziewięciu jego kontrahentów i współpracowników zostało zatrzymanych pod zarzutem prania brudnych pieniędzy i działalności na szkodę firmy. Areszty ciągnęły się latami – bez żadnych czynności procesowych. Oczywiście zatrzymani nie mieli możliwości się bronić, bo prokurator utajnił akta sprawy. Prośby wglądu do akt były za każdym razem odrzucane przez prokuraturę. A ludzie siedzieli…
W 2010 r. powstał akt oskarżenia oparty na opinii biegłego, który stwierdził, że oskarżeni działali na szkodę firmy. Dowody miały znajdować się w sześciuset tomach utajnionych akt.
Tymczasem sąd nie znalazł we wskazanych aktach żadnych dowodów winy, choć długo trwała procedura odtajnienia, a potem czytania po kolei każdego dokumentu.

Jakie dokumenty były w tomach niejawnych?
Puste kartki, nic nieznaczące faktury, wydruki z internetu bez związku ze sprawą itp.
Nic, po prostu nic.

Sąd powołał więc biegłego na świadka. Ten mówił, że sporządził opinię na podstawie materiału prokuratorskiego, a że większość była utajniona, to pisał to, co mu kazał prokurator. Nigdy nie miał dokumentów finansowych firmy.
Sąd powołał zatem nowych biegłych, którzy przebadali dokumentację finansową Glimaru. Wniosek – oskarżeni działali na korzyść firmy. Prokurator (już nie Wełna) sam wystąpił o uniewinnienie oskarżonych z braku dowodów winy. Po 8 latach postępowania! Po latach niesłusznych aresztowań. Bez możliwości obrony, bo akta utajniono. Rafineria Glimar splajtowała.

•••

Oficer Centralnego Biura Śledczego Stanisław Rakowski popełnił samobójstwo 3 sierpnia 2007 r. Powiesił się w łazience skromnego mieszkania na jednym z blokowisk Włocławka. Samobójstwo było wynikiem oskarżenia go o udział w korupcji.
Nigdy w trakcie postępowania przygotowawczego Rakowski nie zapoznał się z aktami sprawy. Prokurator utajnił. Proces od początku też był niejawny na wniosek prokuratora. Znalazł tam tajemnicę państwową. Sąd przez cały czas trwania procesu borykał się z materiałem dowodowym, który nie tylko nie wskazywał na winę oskarżonych (kilka osób, w tym Rakowski), ale wręcz jej zaprzeczał. Ci, którzy mieli brać i wręczać sobie łapówki, nigdy się nie znali.
Kobieta, która początkowo zeznała, że wręczyła policjantowi 250 tys. euro, nie rozpoznała Rakowskiego. Prokuratura zastosowała więc karkołomny zabieg: wprowadziła osobę, która zdaniem śledczych pośredniczyła między oskarżonymi a dającą. I dla jej bezpieczeństwa natychmiast te zeznania utajniła. Tożsamości tej osoby nigdy nie ustalono, a żaden dowód nie wskazywał na jej istnienie. Ale Rakowski tego nie wiedział, bo nie mógł zapoznać się z utajnionymi aktami. Nie mógł się bronić.
To, co najciekawsze, czyli uzasadnienie wyroku, również zostało utajnione. Na wniosek prokuratury, znów ze względu na tajemnicę państwową. A naprawdę dlatego, że był to wyrok dla niej niekorzystny.
Nie znamy akt śledztwa ani protokołów z procesu, wiemy jednak, czego sprawa dotyczyła. Nie ma w niej i nigdy nie było żadnych materiałów czy wątków, które można by uznać za tajemnicę państwową. Jedyną tajemnicą, którą zapewne chce chronić za wszelką cenę prokuratura, jest przyczyna, dla której przez tyle lat gnębiono człowieka. Przyczyna, która policjanta kosztowała życie.

•••

– Utajnić akta można w wyjątkowych, szczególnie uzasadnionych przypadkach – mówi prof. Pawelec. – Tymczasem prokuratury stosują tę procedurę nagminnie.
Wielokrotnie spotykał się z sytuacją, gdy jego klient nie miał możliwości się bronić, bo nie wiedział ani kto go oskarża, ani o co. Niejednokrotnie fragment utajnionych akt był podstawą do zastosowania aresztu tymczasowego.
Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu uznał nasze przepisy o dostępie do materiałów niejawnych za naruszające standardy przewidziane wart. 6 europejskiej konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności.

Państwo was rozerwie (NIE Nr 49/2013)


Kolejny gazociąg wybuchnie niedługo. Czekamy.

3 osoby nie żyją, kilkanaście ciężko rannych, dziesiątki ewakuowanych, kilkanaście budynków spalonych – to bilans wybuchu gazociągu i pożaru w Jankowie Przygodzkim. Podczas prac remontowych eksplodował gazociąg. Błyskawicznie wybuchł pożar. Płomień, wysoki na kilkadziesiąt metrów, przez wiele godzin unosił się nad miejscowością. Płonęły domy i las. Operator dźwigu i koparki zginęli namiejscu. Byli zatrudnieni na czarno. W akcji gaszenia uczestniczyło kilkuset strażaków. Oficjalnie winni eksplozji byli „partacze”wykonujący roboty budowlane. Gówno prawda! Winni siedzą na eksponowanych stołkach w gazowni. Nigdy nie poniosą odpowiedzialności. Jeszcze przez lata będą pobierać wysokie pensje i emerytury.

Niedługo taka sama sytuacja może wydarzyć się w Małopolsce. Tam jest jeszcze gorzej, a firma przesyłająca gaz nagminnie narusza prawo i ma gdzieś mieszkańców gmin, które w każdej chwili mogą wylecieć w powietrze.

Przyczyna wybuchu

Janków Przygodzki to niewielka miejscowość pod Ostrowem Wielkopolskim. Leży na szlaku autostrady gazowej. Dwie nitki gazociągu łączą kluczowe węzły w Gustorzynie i Odolanowie. Na 168 kilometrach położone są rury o średnicy 300 i 500 mm. Teraz ta autostrada ma mieć jeszcze większą przepustowość – 700 mm. Stąd prace prowadzone przez Gaz-System S.A. Szacunkowa wartość inwestycji: 502 mln zł. Dofinansowanie z Programu Operacyjnego Infrastruktura i Środowisko: 233,52 mln zł. Kolejna już – trzecia nitka – będzie miała najszerszy przekrój i będzie przebiegała obok pozostałych, wybudowanych w latach 70 zeszłego wieku.
Według Gaz-Systemu stary gazociąg po prostu rozszczelnił się pod ciężarem zrzucanej na niego ziemi z nowego wykopu. Jak twierdzą mieszkańcy, stara nitka była momentami niemal całkowicie odkryta. W końcu pod naporem dodatkowego ciężaru cała skarpa wraz ze starym gazociągiem się osunęła.
W wydanym oświadczeniu rzecznik firmy podał przyczynę katastrofy. Prawdopodobną przyczyną awarii i pożaru gazociągu były: po pierwsze wadliwie wykonana spoina w starym gazociągu, wybudowanym w 1977 roku; po drugie niezachowanie stref kontrolowanych tj. zbyt bliskie posadowienie budynków w stosunku do istniejącego gazociągu. Tylko czyja to wina? Gaz-Systemu S.A.

Prognoza nowego wybuchu

Sąspów, Jerzmanowice-Przeginia to piękne miejsca. Jura Krakowsko-Częstochowska, skały, szlaki turystyczne, nieopodal Ojcowski Park Krajobrazowy.

Przyjeżdża tu wielu turystów.
Wpadają na parę dni do położonego w okolicy hotelu lub pensjonatu i delektują się widokami. Nie mają nawet pojęcia, że mogą rozerwać się inaczej. Te wsie bowiem leżą na takim samym gazociągu jak ten z Jankowa Przygodzkiego.
Tyle że jest on w dużo gorszym stanie.


Ten w Jankowie budowany był w 1977 r., ten z Sąspowa zaś – w 1956. I żeby było weselej, tutaj budynki nie stoją zbyt blisko gazociągu jak w Jankowie. Tu budynki stoją na gazociągu! Gazownia ukrywała to przez dziesiątki lat, wydając pozwolenia na budowę. Na mapkach geodezyjnych przekazanych gminie nie zaznaczono ciągnącego się wzdłuż ulicy gazociągu. A domy przy drodze rosły. Wyrastały restauracje, pensjonaty, hotele. Na wielkiej rurze gazowej. Na rurze, która od dziesiątków lat nie była konserwowana, bo przecież nikt nie miał o niej wiedzieć.

Hotel na bombie

Green Hotel z Jerzmanowic to mały hotelik z basenem i spa. 2 lata temu właścicielka hotelu chciała poprzesadzać tuje. Wyrosły na ogromne drzewa. W trakcie wykopywania mała koparka natrafiła na rurę w ziemi. Na szczęście przerwano prace, a gospodyni po przeczytaniu na zardzewiałym kawałku rury słowo „gaz”zgłosiła się do pogotowia gazowego. Przyjechał pracownik, zerknął w dół, z którego wystawało żelastwo i zbladł. Kazał natychmiast to zasypać. Nic tutaj nie robić.
– Boże, hotel na tym stoi – szepnął pod nosem. I pojechał do gazowni.
Właścicielka zaczęła się bać. Poszła do firmy przesyłowej, z pytaniem co to za rura.
– To nic takiego – zapewniła pani z gazowni, ale pobiegła do dyrektora.
Od tamtej pory nikt już z właścicielką hotelu gadać nie chciał. Nagle kierownicy byli w terenie, dyrektorzy chorowali, sekretarki traciły głos. Wreszcie trafiła na uczciwego pracownika, który pokazał jej mapkę gazociągu. Oczywiście w tajemnicy, z prośbą, aby nie mówiła dyrekcji.
Pod jej halą z basenem i oranżerią przebiegała rura z gazem o przepustowości 350 mm. Rura ciągnie się przez całą wieś wzdłuż ulicy. Jedni sąsiedzi mają ją na podwórku, inni pod domem. Rura przemierza parę okolicznych wsi. Po przeciwnej stronie drogi przebiega druga nić gazociągu, tym razem o przepustowości 500mm. Stoi na niej ogromny hotel Chochołowy Dwór, restauracje i wiele gospodarstw.
Kobieta zadała gazowni pytanie na piśmie. I otrzymała odpowiedź: (…) gazociąg przesyłowy wysokiego ciśnienia DN 500, którego właścicielem jest GAZ SYSTEM S.A.nie przebiega przez pani działkę. Jasne, że nie. Bo przebiega gazociąg wysokiego ciśnienia DN 350, ale tego już nie napisano.

Rura przez zasiedzenie

Po kolejnym piśmie do gazowni wreszcie dowiedziała się, na czym stoi.
– To żaden problem, proszę pani – powiedział dyrektor Karpackiej Spółki Gazowniczej, oddział w Krakowie, Piotr Niewiarowski. – Otrzyma pani odszkodowanie. Przecież to nie ja będę za to płacił, ale klienci. Wliczy się w rachunki i opłatę przesyłową.
Zanim otrząsnęła się z szoku, gazownia zaczęła działać. Nakazano jej rozebrać halę, która stoi na gazociągu. Przedstawianie pozwoleń na budowę, warunków zabudowy wydanych przez gminę w 2006 r. nic nie zmieniło. Rozebrać.
– Wystąpiłam do sądu o odszkodowanie. Przecież to moja ciężka praca, wydane pieniądze. Zostałam oszukana – mówi Lucyna Miller.
Co na to gazownia? „Zweryfikowano”jej rachunki za gaz za ostatnie 7 lat. Tak bardzo, że wyliczono jej kilkadziesiąt tysięcy zadłużenia. Zanim była w stanie to wyjaśnić, gazownia wystąpiła do komornika, który w ekspresowym tempie przystąpił do licytacji hotelu. Właścicielka zapłaciła wątpliwe zadłużenie godzinę przed licytacją.
Napisała też do gazowni, że boi się rozebrać halę. Przecież podczas prac może wylecieć w powietrze. Dotarło to do władz gazowni. Cofnięto decyzję nakazującą rozebranie części hotelu. Bo to niebezpieczne. I natychmiast wystąpiono do sądu o… zasiedzenie terenu, na którym jest rura gazowa. Gazownicy postanowili zabrać kobiecie grunt, na którym stoi hotel!

Rydzyk do bozi?

Zgodnie z prawem nie mają szans. Urządzenie, które chcą „zasiedzieć”,musi być trwałe, widoczne i właścicielka musi o nim wiedzieć w chwili nabycia nieruchomości. Powołali biegłego. Ten jednak mówi jasno – hotel nie miał prawa stanąć na rurze! Nie zachowano żadnych norm, wydając decyzję o pozwoleniu na budowę. Właścicielka nie została poinformowana, że jej ziemia to bomba.
Wnioskodawca podaje we wniosku, że chce korzystać z terenu działki 864/1w zakresie eksploatacji, wykonywania czynności i robót w zakresie przebudowy, modernizacji, wymiany, naprawy, konserwacji, kontroli i utrzymania gazociągu ciśnienia DN 350, oraz ograniczaniu właściciela nieruchomości w wykonywaniu prawa własności w/wnieruchomo ści. Po prawie 70 latach nicnierobienia.
Karpacka Spółka Gazownictwa sp. z o.o. w Tarnowie, oddział w Krakowie, rozmawiać nie może. Znowu wszyscy są w terenie, chorzy, nieuchwytni, nieupoważnieni do udzielenia informacji.
Zgodnie z wytycznymi do planów zagospodarowania przestrzennego, zasięg stref ochronnych w przypadku istnienia takiej rury jest ściśle określony. Są to warunki zagospodarowania stref technicznych. W przypadku rury o średnicy większej niż 300 mm aż do 500 mm strefa ochronna dla budynków użyteczności publicznej, jakim jest hotel, wynosi 130 m w każdą stronę od gazociągu. W przypadku budynków mieszkalnych jest to 70 m bezpiecznej odległości od rury. W przypadku nowych instalacji te odległości są nieco mniejsze.
Wgminie Sąspów i Jerzmanowice prawie każdy mieszka na rurze gazowej. I pewnie nawet o tym nie wie. Chochołowy Dwór to hotel, o którym mówi się, że należy to Tadeusza Rydzyka (wurzędzie gminy nikt temu nie zaprzecza). Stoi na DN 500. Niezła bomba. Podobno właściciel o tym wie. W Sylwestra są tam fajerwerki.
Firma Gaz-System w 2012 r. otrzymała tytuł „Najlepszego Pracodawcy 2012”. Chyba organizatorzy nie wiedzieli o pracownikach na czarno. Gaz-System S.A.to firma ze 100-procentowym udziałem skarbu państwa.

askibniewska@redakcja.nie.com.pl

Z żebra ZIOBRY (NIE Nr 48/2013)


Jarosław Duś – dobry ziobrysta to emerytowany ziobrysta.

Były bliski współpracownik Zbigniewa Ziobry jest gotów wsadzić własnego ojca do więzienia, aby ratować Andrzeja Seremeta.
W zeszłym miesiącu Jarosław Duś, 37-letni prokurator w stanie spoczynku, złożył doniesienie do Prokuratury Generalnej na swojego ojca. Z miłości do Andrzeja Seremeta, który pozostał wierny ideałom Ziobry. Duś napisał, że jego ojciec walczy od lat z mafią sądowo-prokuratorską i właśnie kupił strzelbę, po to by zabić prokuratora generalnego. Życie Andrzeja Seremeta jest w ogromnym niebezpieczeństwie – obawia się prokuratora.
Wszczęto dochodzenie. Przeszukanie domu ojca jednak niewiele wniosło do sprawy, bo strzelby nie znaleziono. Duś napisał więc skargę na policję, że szukano stronniczo, a śmiercionośna broń musi tam być. Samego ojca trzeba zaś jak najszybciej zamknąć w areszcie. Sprawa w toku.

Niebo

Przypomnijmy karierę prokuratora do spraw specjalnych.
Był rok 2006.
– Nazywam się Jarosław Duś. Jestem prokuratorem rejonowym w Inowrocławiu. – Przed prokuratorem apelacyjnym w Gdańsku stanął młody człowiek w garniturze. W ręku miał „Rzeczpospolitą”. Machał gazetą i wskazywał na artykuł ze zdjęciem, z którego uśmiechał się ówczesny minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro. – Napisałem o nim artykuł. Pochlebny. Chciałem się dowiedzieć, kiedy w związku z tym awansuję.
Choć afekt do Ziobry był wtedy na liście priorytetów prawie każdego prokuratora, to jednak apelacyjny z Gdańska trochę się zdziwił. I delikatnie, jak tylko umiał, spuścił specjalistę od laurek na drzewo.
Duś nie odpuszczał. Napisał do gabinetu politycznego Ziobry. Zapewnił, że jest zafascynowany nowym ministrem i chciałby z pełnym oddaniem realizować jego politykę. Nie zwrócono uwagi na prokuratora, ale Duś czekał. Czekając, pisał listy do Ziobry.
Był rok 2007.
Ziobro zwołał naradę swoich przyjaciół w sprawie dr. Garlickiego. Szykowano zatrzymanie i kamery.
– Stawiamy mu zarzut zabójstwa, bo korupcja już się trochę przejadła.
Minister powołał nadzwyczajny zespół prokuratorów do sprawy Garlickiego. Mieli za wszelką cenę szukać dowodów. W zespole pojawił się Duś. Został przeniesiony z Inowrocławia do Warszawy. Wreszcie był ważny. Przedstawiano go jako prawą rękę Ziobry.
Duś jeździł do Berlina do biegłego, który stwierdził, wbrew opinii polskich biegłych, że Garlicki doprowadził do śmierci pacjenta.
Niedługo potem pojawiła się w mediach kolejna sztandarowa sprawa Ziobry – przeciek o akcji CBA w Ministerstwie Rolnictwa. Janusz Kaczmarek, Konrad Kornatowski, Ryszard Krauze i Jaromir Netzel – tuzy polityki i gospodarki. Duś stawiał im zarzuty. Przesłuchiwał przez kilkadziesiąt godzin. Przywoził do prokuratury o trzeciej w nocy. Zgłosił się na ochotnika, aby przeszukać mieszkanie Krauzego. Krauze gra w tenisa, a ja chciałem zobaczyć, jak wygląda mieszkanie człowieka, który jest miłośnikiem tenisa – zeznał w prokuraturze w Rzeszowie. Latał śmigłowcem, gdy zatrzymywano Netzla i Kornatowskiego.
– Jak w „Szklanej pułapce” – opowiadał potem.
Aż pewnego dnia Ziobro odszedł, przestało rządzić PiS, a wszystkie jego czołowe afery upadły. Na dzień przed odejściem Ziobry zastępca prokuratora generalnego Jerzy Engelking za oddaną służbę awansował Dusia z prokuratora rejonowego na okręgowego. Duś pojechał do Bydgoszczy.

Piekło

W kraju atmosfera polityczna nie sprzyjała ziobrystom. Zaczęła pracę sejmowa komisja do spraw nacisków. Przed komisją stanął też Duś. Na pytanie, czy istniały naciski ze strony Ziobrowego ministerstwa, odpowiedział stanowczo, że nie.
– Ale teraz są – rzucił.
Miało miejsce pewne zdarzenie w 2007 r., które w pewien sposób wiąże się z moim udziałem w sprawie przeciwko panom Kaczmarkowi oraz Kornatowskiemu. (…) 19 października 2007 r. w Inowrocławiu odbyłem rozmowę z panem Andrzejem Burzyńskim, prokuratorem rejonowym w Inowrocławiu. Pan Burzyński przekazał mi, że zostało zawarte nieformalne porozumienie pomiędzy prokuratorem okręgowym w Bydgoszczy, panem Andrzejem Kiedrowiczem i jego podwładnymi, którego celem jest znęcanie się psychiczne nade mną po zakończeniu okresu delegowania mnie do wykonywania obowiązków służbowych w Prokuraturze Okręgowej wWarszawie – opowiadał.
Było mu ciężko, bywało, że płakał. W Bydgoszczy czuł się szykanowany. Z końcem lutego 2008 r. rozpocząłem pracę w Bydgoszczy i ku mojemu zaskoczeniu część słów pana prokuratora Burzyńskiego zaczęła się ziszczać. Ponieważ, tak jak mi powiedział w październiku, że po przyjściu będę mobbingowany, dostanę najgorszy sprzęt, okazało się, że zostałem posadzony w piwnicy budynku prokuratury okręgowej przy ul. Zamoyskiego. Pokój wyposażony był m.in.w niesprawny fotel, z którego 10 marca, czyli mniej więcej po dwóch, trzech tygodniach spadłem. Fotel był wyposażony w takie małe kółka na dole, przy czym kilku kółek nie było. Nie utrzymałem równowagi, uderzyłem głową o ścianę.
Prokurator Duś pokazał komisji zaświadczenie z ZUS-u stwierdzające 5-procentowy uszczerbek na zdrowiu po upadku z krzesła. Zaznaczył, że może dojść do sytuacji, iż nie będzie pamiętał pewnych wydarzeń. Komisja odebrała mu głos i uznała, że należy go przesłuchać w obecności psychologa.

Zamach

Wszczęto dochodzenie w sprawie ataku lub zamachu na życie prokuratora. Elbląscy prokuratorzy stwierdzili jednak, że przestępstwa nie było. Ani mobbingu, ani zamachu… Znaleziono inne fotele z zepsutymi kółkami. W podobnych warunkach pracowało tam 10 osób, w tym siedmiu prokuratorów. Okazało się też, że Duś nie był przesadnie obciążany pracą, prowadził 4 niezbyt skomplikowane sprawy. Biegli lekarze stwierdzili, że uderzenie nie było silne, nie pozostawiło bowiem żadnych śladów na zdrowiu.
Duś łatwo się nie poddawał. Utrzymywał, że stracił pamięć i wymaga teraz specjalnej opieki. Niech mnie zbada doktor z San Diego – wnioskował do sądu. – Sam prosiłem np. biegłego zNiemiec, by wydał opinię w sprawie rolnika spod Sieradza. Okazuje się, że zamach na życie i utrudnianie go to szeroko zakrojona akcja.
Kółka to niejedyny przykład. Chodzi o oszustwo dokonane przez mechanika samochodowego zatrudnionego w autoryzowanym serwisie. Otóż miał on – jak wynika ze słów prokuratora – wymienić mu w samochodzie dobrze działającą część i skasować za to 102 zł.
Po kilku miesiącach przełożeni przymusowo wysłali Dusia na urlop. To także była szykana i atak. Duś zajmował się wtedy niezwykle ważną sprawą – fotoradarami we wsi Kęsowo. Chodziło o mandaty i bałagan w dokumentach policyjnych. Chciał przesłuchać Niesiołowskiego i Rapackiego, bo byli zamieszani w sprawę. Przełożeni mu jednak nie uwierzyli.
20 lipca 2012 r. Krajowa Rada Prokuratury przychyliła się do wniosku bydgoskiego prokuratora okręgowego Piotra Grzegorka o przeniesienie Jarosława Dusia w stan spoczynku, czyli na prokuratorską emeryturę.

Prokurator forever

Na ścianie w piwnicy bydgoskiej prokuratury, czyli w pokoju Dusia, wisiało wiele pamiątkowych dokumentów potwierdzających uczestnictwo w seminariach, pielgrzymkach na Jasną Górę, poświadczenie pracy w niemieckiej prokuraturze. I zdjęcie Zbigniewa Ziobry. Jest też od niego list z listopada 2007 r. Były minister gratuluje w nim osiągnięć i nagradza prokuratora kwotą 10 tys. zł.
Przez najbliższe 30 lat Duś będzie pobierał uposażenie w wysokości trzech czwartych pensji prokuratora prokuratury okręgowej.

Zabawy z pałą (NIE Nr 47/2013)

Pobicie adekwatne do sytuacji.
Od sędziego wymaga się, by był, cytuję: uczciwy, pracowity, nieposzlakowany, zrównoważony, sumienny, odważny, cierpliwy, o wysokiej kulturze osobistej, bystry, uprzejmy, samokrytyczny, otwarty intelektualnie oraz obdarzony wewnętrzną niezależnością, ma jasno wyrażać myśli, dobrze pisać, być wrażliwy oraz mieć wysokie poczucie sprawiedliwości i słuszności, z jednoczesną skłonnością do rozumnego kompromi su. Tymczasem czytając decyzje Sądu Rejonowego w Grodzisku Mazowieckim, można się tylko zastanawiać nad tym, na podstawie jakich cech mianowano tamtejszych sędziów.

•••

Jest rok 2005. Dla Sławomira Augustyniaka dobry rok, bo właśnie urodziła mu się córka. Cieszył się. Krótko. Szybko się przekonał, że bachory to tylko kłopot. Już na pępkowym, które zakończyło się bólem głowy – ale nie od alkoholu, tylko od policyjnych pałek.
Pili, śpiewali, bawili się w najlepsze. Cicho nie było. Gdy więc pojawiła się policja z nakazem, by ściszyli muzykę, posłuchali. Ale chyba niewiele to zmieniło, bo niedługo potem sąsiedzi znowu wezwali funkcjonariuszy.
Weszli, wylegitymowali obecnych, po czym stwierdzili, że przeprowadzą rewizję mieszkania.
– Zaraz, zaraz, jaką rewizję? A nakaz prokuratorski pan ma? – spytał przytomnie Augustyniak. To samo pytanie zadał cieszący się narodzinami bratanicy brat Augustyniaka, Jarosław.
Policjant oczywiście żadnego nakazu nie miał, ale pytanie gospodarza mocno go wkurzyło. Tak mocno, że Augustyniak i jego brat, skuci i skopani, znaleźli się w policyjnej suce. Za utrudnianie czynności. Za to samo utrudnianie bracia byli bici przez całą drogę do radiowozu. Gospodarza wyciągnęli boso, wpodkoszulku i slipach. Wstyczniu.
– Zaczęło się piekło – tak wspominają bracia.
Na posterunku ich rozdzielono. Zaczęto od pałek. Okładano ich wszędzie. Jeden z policjantów trzymał Sławomirowi głowę między kolanami, reszta okładała go pałkami. Pięciu policjantów. Potem wrzucono każdego do małego, ciemnego pomieszczenia. Żeby mogli sobie spokojnie powyć z bólu, a policjanci w tym czasie mogli się do woli śmiać.
– Gardzę wami – stęknął Augustyniak.
Weszli do niego i bili dalej. Tym razem przede wszystkim po głowie. Zaraz potem do maleńkiego pomieszczenia wniesiono pojemnik z duszącym gazem. Funkcjonariusze wyszli, zamknęli drzwi. I śmiali się. A bracia wymiotowali na podłogę.
– Myśleliśmy, że umrzemy – wspominają.
Po duszeniu gazem wyciągnięto mężczyzn z celi i bito ich po łydkach. Tak, że padali na plecy, na cały czas skute kajdankami ręce. W chwili przerwy przykuto ich do barierki schodów prowadzących do policyjnej piwnicy.
– Masz już dość? – podszedł do jednego z braci policjant.
– Odpowiecie za to – ten jęknął, ale nie takiej odpowiedzi oczekiwano.

Policjant zauważył bose stopy Augustyniaka i wyjął pałkę. Bił mocno.
Skuty człowiek wył z bólu. Funkcjonariusz się śmiał.

Potem obu braci wsadzono do stojącego na parkingu samochodu. I wpuszczono gaz. Rozbawieni policjanci otworzyli drzwi auta, dopiero gdy bracia stracili w nim przytomność.
Rano ich wypuszczono. Nigdy nie przedstawiono im powodów zatrzymania.

•••

Bracia złożyli skargę na policjantów z Komendy Powiatowej Policji w Grodzisku Mazowieckim. Na skargę odpowiedział im komendant insp. Grzegorz Turyński. Odznaczony przez Prezydenta RP Złotym Krzyżem Zasługi za wzorowe, wyjątkowo sumienne wykonywanie obowiązków wynikających z pracy zawodo wej.
Uprzejmie zawiadamiam, że przedstawiona sprawa była przedmiotem postępowania wyjaśniającego. (…) policjanci podejmujący czynności służbowe (…) wykonali je zgodnie z przepisami prawa – zapewnił wzorowy komendant. – Użycie środków było adekwatne do zaistniałej sytu acji.
Sprawa trafiła do prokuratury. Asesor Joanna Sternik wszczęła postępowanie w sprawie przekroczenia uprawnień przez funkcjonariuszy. Pani prokurator obejrzała obdukcje lekarskie. Niepozostawiające żadnych wątpliwości, że mężczyźni zostali dotkliwie pobici. Opinia biegłego prokuratorskiego też potwierdziła, że obrażenia, jakich doznali, najprawdopodobniej powstały w okolicznościach przez nich opisanych. Przesłuchała też policjantów. Sumiennie. Zaraz potem umorzyła prowadzone śledztwo wobec braku znamion czynu zabronionego.
Bo poszkodowani mężczyźni sami uderzali się o ściany… Bo fioletowy tyłek mieli nie od policyjnych pałek, ale od napierania na funkcjonariuszy. A gaz? No skąd! Przecież policji nie wolno stosować gazu – wyjaśniła asesor. Analiza materiału dowodowego wskazuje, że zachowanie policjantów było adekwatne do stopnia oporu pokrzywdzonych – napisała asesor Sternik.
Po czym natychmiast prokuratura wszczęła drugie śledztwo. Przeciwko braciom za stawianie czynnego oporu wobec funkcjonariuszy. Dowodem były zeznania policjantów i protokoły z zatrzymania. A w protokołach inna historia. Sielanka. Panowie policjanci to ciepłe misie. Zwracaliśmy uwagę zatrzymanym, że nie należy używać wulgarnego słownictwa – zapewniał gliniarz.
Koleżanka asesor Sternik prokurator Małgorzata Żurawiecka napisała akt oskarżenia. To Augustyniakowie dopuścili się czynnej napaści na funkcjonariuszy. Dwóch skutych, najebanych jak szpaki facetów napadło na pięciu uzbrojonych policjantów.

•••

Równie szybko jak prokuratura wystąpiła z aktem oskarżenia, sąd zwołał posiedzenie. I wydał wyrok nakazowy. W ogóle nie badając sprawy! Teoretycznie wezwano świadków, ale ich nie przesłuchano. Sędzia Monika Mastalerz-Szczepanekwykazała się niezwykłym obiektywizmem. Wydała wyrok skazujący bez słuchania stron. I napisała, że wina oskarżonych nie budzi wątpliwo ści.
W sprawie jednak byli też inni świadkowie poza policjantami. Inni uczestnicy imprezy. Nie przesłuchano ich. Przyjaciele, do których Augustyniak dzwonił z komendy, a w tle było słychać krzyki bitego brata. Nie przesłuchano ich. Świadkowie z osiedla, którzy widzieli, jak ich kopano i bito po drodze do radiowozu. Nie uznano tych świadków za wartościo wych.
Bracia dostali wysokie grzywny. Jeden zapłacił, drugiemu zamieniono to na prace społeczne, bo akurat nie miał pracy.
Zgłosił się tam, gdzie trzeba, chciał pracować w hospicjum. Ale go wyśmiano.
– Tacy jak ty sprzątają ulice – dowiedział się w sądzie.
Kim więc jest ów skazany? Menelem? Pijakiem? Nie. To dziennikarz. Wykształcenie wyższe. Publicysta i autor książek.
Dziś ma już pracę. Pisze. Poprosił więc sąd o zmianę wyroku. Zapłaci grzywnę, bo już ma z czego. Podjęcie przez niego prac społecznych oznaczałoby utratę pracy, bowiem w czasie swoich obowiązków musiałby sprzątać ulice.
I co? I nic. Sąd się nie zgodził. Dlaczego? Bo nie.
Sędzia musi być wrażliwy oraz mieć wysokie poczucie sprawiedliwości i słuszności, z jednoczesną skłonnością do rozumnego kompromi su. Gówno prawda. W Grodzisku Mazowieckim nie musi.

Podziałkowani (NIE Nr 46/2013)


PO i PiS jeszcze nigdy nie pracowały razem tak skutecznie na szkodę wyborców.

Jak dobry polityk gra na nosie wyborcy? Wmawia mu, że działając na jego szkodę, broni jego interesów.
Ziemia, którą w Polsce zajmują rodzinne ogródki działkowe, jest warta około biliona złotych. Dzień i noc myślą o niej deweloperzy, a wraz z nimi politycy. Wielu z nich jest w radach nadzorczych wielkich koncernów budowlanych. Wiedzą, co robić.
Do połowy stycznia trzeba uchwalić ustawę o działalności ogródków działkowych. Jeśli politycy nie zdążą, ziemia przejdzie we władanie samorządów. Szybko zajmą się nią deweloperzy. Urzędy gmin i miast już są na to gotowe. Mają projekty uchwał. Myślą też o zmianach planów zagospodarowania. Wiele wskazuje jednak na to, że to posłom uda się zrobić działkowców w balona.
Zaczął w 2010 r. pierwszy prezes Sądu Najwyższego Lech Gardocki. Jak Filip z konopi wyskoczył w obronie działkowców, wmawiając im, że są wykorzystywani przez zwierzchników, czyli Polski Związek Działkowców. Złożył w Trybunale Konstytucyjnym wniosek o zbadanie, czy ustawa o działalności ogrodów działkowych jest zgodna z konstytucją.
Teoretycznie nie miał w tym żadnego interesu. Ani on, ani jego najbliżsi nie mają nic wspólnego z ogródkami działkowymi. Żaden z działkowców też go o to nie prosił.
Najwięcej zarzutów byłego prezesa SN dotyczyło funkcjonowania Polskiego Związku Działkowców. Według niego to monopolista przydzielający działki tylko swoim członkom, pobierający opłaty członkowskie od maluczkich. We wniosku do TK Gardocki zwraca uwagę na to, że przywileje PZD w stosunku do mienia komunalnego i mienia skarbu państwa są nieproporcjonalnie duże. Właściciele, czyli samorząd terytorialny i skarb państwa, muszą tolerować faktyczne władztwo PZD nad swoimi gruntami. Nie mogą przeznaczyć terenu wskazanego w miejscowym planie zagospodarowania przestrzennego jako ogród działkowy na inne cele publiczne. Nie mają prawa do nawet symbolicznej odpłatności za użytkowanie gruntu przez działkowców, choć ponoszą koszty np. przystosowania terenu do potrzeb ogrodu.
Gardocki wskazuje, że każda likwidacja ogrodu działkowego wymaga uzyskania zgody PZD.
A to boli najbardziej. Bo deweloperzy naciskają. A wraz z nimi politycy. Tymczasem PZD to milion członków i rzesza prawników. Trudno ich wydymać…
Trzeba skończyć z tym państwem w państwie – powiedział ówczesny minister sprawiedliwości Jarosław Gowin. Poparli go wszyscy politycy z PO.
Nie ma żadnego sensu, żeby w środku miasta były te ogródki, zresztą o fatalnym wyglądzie, jakieś budy, rudery – mówił wtedy Stefan Niesiołowski. Po złożeniu wniosku do TK Gardocki został odznaczony przez prezydenta Bronisława Komorowskiego Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Następnie przeszedł w stan spoczynku.
Trybunał Konstytucyjny przyznał rację Gardockiemu. Tak, PZD to monopolista. Ustawę trzeba zmienić aż w 24 punktach. Dał na to parlamentarzystom 1,5 roku. Czas mija lada chwila. A politycy robią wszystko, żeby nie zdążyć z jej uchwaleniem.
Po wstała komisja sejmowa. Oficjalnie na szkodę działkowców działa Platforma Obywatelska, Prawo i Sprawiedliwość zaś broni ich praw. Tymczasem cała ta komisja to szopka. Bartosz Kownacki z PiS, który teoretycznie gwarantował działkowcom obronę, będąc przewodniczącym komisji, tak naprawdę skutecznie blokował jej prace. I robi to nadal. Gdy był przewodniczącym, chadzał na wiece, uśmiechał się do kamer, mówił działkowcom, jak ważna jest ich społeczna rola. Tyle że odwoływał spotkania komisji. Zawsze udało mu się zrobić jakąś zadymę i prace komisji przerwać. Gdy go już z funkcji przewodniczącego odwołano i powołano Krystynę Sibińską z PO, zadymy są jeszcze większe. Kownacki próbuje udowodnić, że Sibińska do niczego się nie nadaje, a Sibińska, że Kownacki to awanturnik. Jakie są z tego korzyści dla ustawy? Żadne. Po co ta zabawa politykom PiS?
– W PZD siedzi była ubecja. To dawna nomenklatura, ich trzeba zniszczyć – mówi anonimowo poseł PiS z komisji.
Tę samą postawę reprezentowali posłowie PO, tyle że oficjalnie.
To popeerelowska pozostałość. Powinna zniknąć – zapewniał Niesiołowski.
PiS i PO idą ręka w rękę.
Co zrobić, żeby ustawy nie uchwalono? Stanąć w obronie działkowców i pozwolić im korzystnie się uwłaszczyć. Oczywiście dla ich dobra.
Platforma w swojej poprawce do obywatelskiego projektu ustawy o rodzinnych ogrodach działkowych (autorstwa PZD) zaproponowała uwłaszczenie działkowców, których działki są w użytkowaniu wieczystym PZD. Oznacza to, że działkowcy byliby współwłaścicielami swoich działek.
Świetnie. Tyle tylko, że próba tej zmiany ustawy spowoduje nieprzyjęcie jej na czas. Trzeba by zmienić 35 artykułów ustawy. Potem przyjąć zmiany itd., itp. Sejm nie zdąży.
Jeśli tak się stanie, PZD przestanie istnieć, a ziemie do niego należące przejdą na rzecz skarbu państwa i samorządów. Działkowcy też stracą wszystkie prawa do tego, co mają na działkach.
Wbrew temu, co mówi Niesiołowski, nie mają tam tylko bud i ruder.
Tymczasem samorządy mają już gotowe projekty sprzedaży gruntów, zwykle bardzo atrakcyjnych dla deweloperów. 90 proc. wszystkich ogrodów mieści się w miastach. Prawnicy już przygotowali projekty uchwał.
– Jestem gotowy sfinansować nawet nowy plan zagospodarowania przestrzennego, żeby przejąć teren ogródków działkowych w centrum miasta – mówi szef jednej z firm budowlanych. – To mi się ciągle będzie opłacało.
Do przejęcia terenów ogrodów działkowych samorządy szykują się już od pewnego czasu. Tendencja usuwania ogródków w dokumentach planistycznych, zwłaszcza w dużych miastach, jest nagminna. Np. w Warszawie rada miasta wyrzuciła 98 proc. ogrodów z planów, wprowadzając w ich miejsce zabudowę mieszkaniową, usługi, handel. Podobnie jest we Wrocławiu, gdzie z planów wykreślono 142 ogrody. Z kolei w Łodzi usunięto 100 ogrodów, pozostawiając tylko 3.
Właśnie o te miejsca chodzi deweloperom.
– Dam za taką działeczkę nawet 30 tys. zł – mówi szef firmy budowlanej. – Zawsze wygram z małym działkowcem. Najwyżej zaproponuję więcej.
Deweloperzy nawiązują już od dawna kontakty z działkowcami, którzy mają przekonywać innych do tego, że PZD ich okrada, że działa na ich szkodę i że to komuchy. Ten argument zawsze działał.
– Płacimy związkowi ciężkie pieniądze, oni z tego świetnie żyją – zapewnia prezes podwarszawskiego ogródka.
Ludzie mu wierzą. Tymczasem do PZD wpływa 19 groszy za 1 mkw. działki, co przy 300-metrowej działce daje tylko 57 zł rocznie. Należy pamiętać, że z tej kwoty 65 proc. zostaje do dyspozycji ogrodu. Pozostałe pieniądze zostają rozdysponowane na rzecz PZD.

Sejmowa hodowla BANDYTÓW (NIE Nr 46/2013)

Posłowie lubią zdzierać skóry z norek.

To mógłby być artykuł o biednych zwierzętach i złych ludziach. Ale nie będzie. Będzie o złych politykach. Tych, którzy dla własnego zysku działają na szkodę kraju.
Gdy człowiek pierwotny skórą okrywał się przed zimnem, nikt się nie dziwił. Dziś jednak, gdy mamy tysiące rodzajów tkanin, obdzieranie zwierzaków ze skóry może zastanawiać.
Futro znorek kosztuje ponad10 tys. zł. Jedna skórka z norki to około dwóch stów. Norka rozmnaża się 3 lub 4 razy w roku. Ma około 10 młodych. „Dobry” hodowca zapładnia samicę jeszcze częściej. Do dojrzałości płciowej dożywają tylko te osobniki, które mają być rozpłodowcami. Reszta obdzierana jest ze skóry wwieku „młodzieńczym”. Ze względu na futro norki nie są zabijane przed obdzieraniem. Nie są także ogłuszane.

– Łatwo ściąga się skórę – twierdzi pracownik fermy wWałbrzychu. To małe zwierzę. Wystarczy przytrzymać je za ogon, dokonać odpowiednich nacięć na brzuchu i gardle aż po nos i pociągnąć. Żyjącą wciąż norkę rzuca się na stertę innych ciał.Umieraona nawet parę godzin.

I.

Norka amerykańska jest nie tylko piękna. Jest przede wszystkim urodzonym mordercą. I niszczy wszystko, co napotka na swojej drodze. Zjada ryby, kury, ptaki, jaja i inne drobne zwierzęta. Z norką amerykańską kot nie ma szans. Natychmiast przegryzamu gardło. Jeśli trafią się dwie sztuki, bez problemu zabiją dużego psa. Poza tym roznoszą bakterie, na które europejskie zwierzęta nie są uodpornione. Czasami wystarczy jedno ugryzienie, żeby padła krowa.
Norki amerykańskie często uciekają z ferm.
Rolnicy mają dość. Nie chcą mieć w sąsiedztwie ferm norek. Protestują. Piszą, gdzie się da. Blokują drogi. Efekt? Żaden. Tymczasem powodów do tego, by zamknąć takie fermy, są dziesiątki. Bo dosłownie każda z nich narusza lub naruszyła prawo. A wszystko za zgodą i aprobatą władz.
5 kwietnia 2012 r. po kilku latach oczekiwania weszło w życie rozporządzenie ministra środowiska w sprawie listy roślin i zwierząt gatunków obcych, które w przypadku uwolnienia do środowiska przyrodniczego mogą zagrozić gatunkom rodzimym i siedliskom przyrodniczym. Na tej liście nie ma już norki amerykańskiej. Dlaczego? Co najmniej dwudziestu posłów posiada fermy norek. Kilkakrotnie więcej jest zarejestrowanych na osoby najbliższe politykom.

II.

Fermy norek rosną jak grzyby po deszczu.
– Inwestorzy mają takie pieniądze, że są w stanie kupić każdego urzędnika – mówi anonimowo urzędnik zBydgoszczy.
Wjego rejonie jest 65 ferm, a 30 czeka na pozwolenie. I się doczeka.

Większość inwestorów to słupy. Głównym właścicielem zwykle jest obywatel Danii i Holandii, gdzie prawo zdecydowanie mniej liberalnie traktuje hodowców. Polska jest trzecim w świecie producentem skór z norek.

Lipiany to gmina w województwie zachodniopomorskim. Właśnie powstaje kolejna ferma norek.
Fermę buduje się w bezpośrednim sąsiedztwie zabudowań mieszkalnych (40m) oraz w niedalekim sąsiedztwie ponad 200-hektarowego ekologicznego gospodarstwa rolno-rybackiego. Uciekające z ferm norki będą miały co jeść. Ale to nie jedyny powód, by ta ferma tam nie powstała. Inwestorka nie jest rolnikiem, do fermy nie ma dojazdu, obok jest obszar Natura 2000, no i nie zgadzają się na nią sąsiedzi.
Mieszkańcy już wiedzą, czym jest ferma norek. W okolicy zbudowano ich kilkadziesiąt.
– One uciekają, duszą nam kury i inne ptactwo – mówi mieszkanka Miedzynia. – Teren jest zanieczyszczony odchodami norek. Śmierdzi.
Burmistrz Lipian, który wydał zgodę na prowadzenie fermy, twierdzi, że nie miał innego wyjścia.
– Wszystko było zgodne z przepisami. Norka amerykańska jest obecnie zwierzęciem hodowlanym jak indyk czy kurczak. Nie mogłem zakazać inwestycji – twierdzi Krzysztof Boguszewski.
To samo mówi starosta Wiktor Tołoczko, który pomimo licznych braków w dokumentacji nie widzi problemu w budowie nowej fermy. Może dlatego, że właściciele innych okolicznych ferm norek bardzo wspierają finansowo gminę? Sponsorują dożynki, zawody międzygminne itp. A może dlatego, że posłowie z tego terenu są blisko związani z właścicielami tych ferm?

III.

Pod Nowogardem jest ferma posła Andrzeja Piątaka z Twojego Ruchu, a raczej jego żony, bo warte 2 mln zł gospodarstwo przekazał żonie. Według powiatowego lekarza weterynarii ferma Piątaka prowadzona jest wzorowo. Tymczasem okoliczni mieszkańcy zrobili zdjęcia z wnętrza fermy. Nakręcili też film. Wstrząsający. Wpłynęło doniesienie do prokuratury.
Wskazuję na przestępstwo polegające na przetrzymywaniu zwierząt w niewłaściwych warunkach bytowych, stosowaniu okrutnych metod w chowie i hodowli, wywoływaniu u zwierząt zranień i okaleczeń oraz nieleczeniu zwierząt chorych, przy zastosowaniu szczególnie dotkliwych i długotrwałych metod zadawania cierpienia. Wnioskodawcy zrobili zdjęcia infrastruktury na terenie fermy. A raczej pokazali, że jej brak. Przestępstwo z art. 182 kodeksu karnego dotyczy zanieczyszczania wód, powietrza i ziemi substancjami ubocznymi (odchody zwierząt, zwłoki, ścieki), które mogą być niebezpiecznie dla zdrowia ludzi i powodują zanieczyszczenia w świecie roślinnym i zwierzęcym, a także mogą być przyczyną niebezpieczeństwa w zakresie higieny i bezpieczeństwa epidemiologiczne go. Dowodem miały być liczne zdjęcia tego, jak ścieki i odpadki lądują na gołej ziemi.
Uzasadnienie wniosku do prokuratury robi wrażenie: Stan utrzymania zwierząt zarówno fizyczny,jak i psychiczny jest przerażający. Począwszy od chorób (oczu,dziąseł), dziwnych zachowań zwierząt, ran, niezidentyfikowanych narośli, brak wystarczającej ilości wody, brak karmideł, zatłoczenie w klatkach, wszechobecny panujący brud, osobniki biegające poza klatkami i poza terenem fermy, a kończąc na rozkładających się zwłokach. W niektórych klatkach zalegają wielotygodniowe odchody, co powoduje rażące zaniedbanie, jeżeli chodzi o higienę i bezpieczeństwo epidemiologiczne w warunkach fermowych. Rury odpływowe zamontowano właśnie w taki sposób, że nieczystości trafiają do gruntu i wód gruntowych. Całą tę konstrukcję starano się skrzętnie ukryć, co jest widoczne na nagranych filmach. Poza teren fermy wyrzucane jest również zanieczyszczone siano. Na terenie fermy jak i w jej pobliżu jest bardzo brudno, leżą również zwłoki norek, co może mieć poważne konsekwencje dla stanu środowiska, zdrowia innych zwierząt, a przede wszystkim ludzi.
Prokuratura umorzyła postępowanie. Zaraz potem w lokalnym radiu ukazał się reportaż, w którym dziennikarz opowiadał, jak czysto, ekologicznie i humanitarnie jest na fermie Piątaka. Teraz szykuje się on do budowy kolejnej takiej fermy w okolicach Glicka.
– Chciwość może zabrać wrażliwość, po czym zabiera rozum. Odhumanizowanie społeczeństwa, i to dla zysku, powoduje syndrom rzeźnika. Oni powinni mieć opiekę psychologiczną, bo stają się niebezpieczni nie tylko dla zwierząt, ale też dla najbliższych – mówi psycholog Robert Rutkowski.

IV.

Najwyższa Izba Kontroli skontrolowała fermy norek. Wskazała wiele nieprawidłowości. I co? I nic.
Kontrole ferm zwierząt futerkowych przeprowadzone przez właściwe inspekcje na zlecenie NIK wykazały, że w 87 proc. tych ferm nie przestrzegano wymagań ochrony środowiska, w 48 proc. działalność hodowlana prowadzona była w obiektach nielegalnie wybudowanych lub użytkowanych, a w 35 proc. niezgodnie z przepisami weterynaryjnymi.
Skontrolowano 23 fermy w województwie wielkopolskim. Tylko jedna działała zgodnie z prawem! 21 nie miało nawet stosownych pozwoleń budowlanych. W 20 prowadzony był nielegalny odzysk odpadów. Czyli że zwierzętom dawano do jedzenia padłe lub zabite sztuki. W 8 fermach zwierzęta były w tak skandalicznych warunkach, że powinny być natychmiast zamknięte, a zwierzęta powinny być odebrane lub uśpione.
NIK stwierdza, że nie wykonano nawet minimalnego zakresu kontroli weterynaryjnej. Dokumentacja z takiej kontroli była niekompletna, nie przedstawiała tego, co się dzieje na fermach, albo zwyczajnie zawierała nieprawdę. Nadzór budowlany w ogóle nie istniał.
Według NIK powiatowy lekarz weterynarii w Poznaniu stwierdził, że skontrolował 7 okolicznych ferm. Faktycznie skontrolował tylko dwie. I to po łebkach.
To samo lekarz we Wrześni. Kwity z kontroli są z siedmiu ferm. Naprawdę skontrolował dwie, a sama kontrola polegała chyba na piciu kawy z właścicielem, bo wszystko tam było w jak najlepszym porządku. Tymczasem liczba naruszeń prawa przez hodowcę jest zastraszająca.
Jeszcze lepszy był powiatowy weterynarz z Ostrowa Wielkopolskiego. Stwierdził, że jednego roku skontrolował 18 ferm, a drugiego 21. Naprawdę przez te 2 lata skontrolował dwie. Wyniki są oczywiście kryształowe. Choć we wszystkich zamiast dopuszczalnych 5 tysięcy zwierząt było ponad 50 tysięcy.

V.

Protesty spowodowały, że Ministerstwo Środowiska zastanawia się, czy znowu nie umieścić norki amerykańskiej na liście zwierząt inwazyjnych. Ale politycy na to nie pozwolą.
Sekretarz Stanu Kazimierz Plocke z Ministerstwa Rolnictwa twierdzi, że ewentualne zmiany w rozporządzeniu doprowadzą do likwidacji wielu ferm norek. Wiąże się to z utratą ok. 60 tys. miejsc pra cy.
Gówno prawda. WPolsce jest 611 ferm zwierząt futerkowych. Lisów, jenotów, norek, szynszyli i królików. W fermach pracują głównie członkowie rodzin właścicieli. W województwie zachodniopomorskim pracują na czarno emigranci z Ukrainy i Białorusi. W kontrolowanych przez NIK fermach norek z województwa wielkopolskiego większość zatrudniała dwóch pracowników.
Za utrzymaniem ferm norek są politycy ze wszystkich opcji. Bo gdy w grę wchodzą duże zyski, potrafią pracować ponad podziałami.

Fermy norek przynoszą rocznie miliard zysku. Dlatego politycy lubią tę działalność gospodarczą… W Sejmie Andrzej Piątak z Twojego Ruchu od dawna mówi, ze jego celem jest rozpowszechnianie w Polsce ferm zwierząt futerkowych. Wtórują mu wszyscy posłowie z PSL. Otwarcie mówią, że nigdy nie poprą wpisania norki amerykańskiej i jenota na listę gatunków inwazyjnych. Stanisław Kalemba z PSL widzi wielką przyszłość w fermach. Sam taką prowadził. Romuald Ajchler z SLD uważa kontrolowanie ferm norek za idiotyzm i mówi jasno na posiedzeniu komisji rolnictwa: Mój klub nie pozwoli na tak głęboką ingerencję ekologów, jak likwidacja jakichkolwiek branż hodowli. Nie zgodzimy się na to. Ajchler argumentował: Ta branża likwiduje w Polsce kilkaset tysięcy ton odpadów porzeźniczych! Jeżeli to będziemy lekceważyć, to te kilkaset tys. ton odpadów porzeźniczych trafi nam do lasów, trafinam w różne środowiska. Albo jeszcze trzeba będzie ogromnych pieniędzy – także z budżetu państwa – żeby to zneutralizować, żeby to zagospodarować. Niedawno Ajchler zaprosił do Sejmu dzieci i młodzież. Wręczył im wszystkim kalendarzyki promujące futra. Poseł PO Artur Dunin określa jasno stosunek jego partii do wniosku obywateli o zmianę ustawy: Ustawa o ochronie zwierząt – z podpisami obywateli – która została złożona do laski marszałkowskiej, nie jest dobrą ustawą. Myślę, że nie powinniśmy się nią w ogóle zajmować. Jego koledzy z Platformy już od dawna lobbują za budową nowych ferm norek. Piotr Gruszczyński, senator PO, stwierdził, że norka jest tak samo popularnym w Polsce zwierzęciem jak świnia czy krowa. Ferm powinno być więcej iwięcej. Ci posłowie są blisko związani z innym politykiem Platformy Romualdem Gąsiorkiem, potentatem hodowli norek w Gnieźnie. Inny poseł PO Mirosław Koźlakiewicz mówi o  miejscach pracy w fermach norek. Gąsiorek sponsorował mu kampanię wyborczą. Krzysztof Ardanowski z PiS też wie, czego chce on i jego ugrupowanie. Myślę, że bylibyśmy dalecy od tego, żeby chcieć zniszczyć jakiś kierunek produkcji – a szczególnie tak dochodowy i wartościowy kierunek produkcji, jakim jest hodowla zwierząt futerkowych.

Joanna Skibniewska

Dziecka mycie skraca życie (NIE Nr 45/2013)



Przykład tego, że z kąpielą można wylać nie tylko dziecko, ale też jego ojca. Ojca naznaczonego pedofilią.

Jak mówią specjaliści, nic tak nie wpływa na obniżenie poziomu przestępczości, jak nieuchronność kary. Ciekawe, co mówią badania na temat nieuchronności kary niezasłużonej? Służymy modelem do badań. Krzysztof Rawicki z Leszna. Właśnie boi się żyć po wyjściu z więzienia.
Do tego strachu dochodził długo. Powiedzieć, że z żoną się nie układało, to mało. Było naprawdę źle. Rawicki to łobuz: zdrady, awantury, alkohol, rękoczyny. Żona wyprowadziła się z domu do matki. Biegała do różnych organizacji kobiecych i interwencyjnych, żeby to wytrzymać. Nie dało się…

Za wszelką cenę

We wrześniu 2006 r. małżonka składa doniesienie o przemocy domowej, w listopadzie Krzysztof dobrowolnie poddaje się karze – rok więzienia w zawieszeniu na 3 lata. Wie, że źle zrobił. Wziął na klatę, do wszystkiego się przyznał. Od złożenia zawiadomienia Krzysztof wyprowadza się z domu, żeby nie wracać do złego. 20 grudnia 2006 r. żona składa pozew o rozwód z jego winy. Nic dziwnego. Rozwód orzeczono 22 lutego 2007. Koniec. I on, i żona powinni zacząć nowe życie. Niekoniecznie…
Dzień po złożeniu pozwu, czyli 21 grudnia 2006 r. żona składa zawiadomienie o przemocy domowej i próbie gwałtu. Policja odmawia wszczęcia postępowania. Zawiadomienie dotyczy tego okresu, za który Rawicki poddał się karze. Nie ma nowych przesłanek do ponownego prowadzenia postępowania.
Dokładnie miesiąc później na pierwszej rozprawie rozwodowej na żonę Rawickiego spada ciężki cios. Dowiaduje się, że nie ma żadnych praw do mieszkania, w którym oboje do tej pory zamieszkiwali, ponieważ mieszkanie to Krzysztof kupił, zanim wstąpił w związek małżeński.
To nie jest miłe. Może z tego wkurwienia, może z poczucia bezradności – tego samego dnia kobieta składa zażalenie na odmowę wszczęcia postępowania z grudniowego zawiadomienia. Doniesienie była żona uzupełnia podczas kolejnych wizyt w prokuraturze. Wraca jej pamięć. Prokurator wdzięcznie słucha. I chyba bezmyślnie, bo tak naprawdę nic nie trzyma się kupy.
I tak 21 grudnia kobieta mówi o gwałcie. Opisuje szczegółowo, powołuje się na obecność matki podczas gwałtu. Że niby widziała, jak mąż ją przyciskał na blacie kuchennym. To zrozumiałe, traumatyczne przeżycia mocno odciskają się w pamięci. Powtarza te zeznania 27 lutego 2007 r.
Pamięć jednak może płatać figle,bo okazuje się, że nie powiedziała wszystkiego. To, o czym nie pamiętała od września 2006 r. ani w prokuraturze, ani podczas sprawy rozwodowej, nagle stanęło jej przed oczami. A nie jest to byle jakie wspomnienie. Chodzi o molestowanie ich małoletniego syna, wówczas 4-latka. Dopiero 2 marca jego matka przypomina sobie, że należy uzupełnić zarzuty wobec Krzysztofa o molestowanie seksualne. Według niej Rawicki wielokrotnie wkładał chłopcu palec w odbyt podczas kąpieli.
Kobieta plącze się w zeznaniach. Najpierw mówi, że syn powiedział jej o tym 22 lutego 2007 r. Potem zeznaje, że syn mówił jej o molestowaniu w grudniu. Potem, że dowiedziała się o tym od syna w styczniu 2007 r. To poważne rozbieżności. Ale i zarzut jest poważny. Prokuratura chętnie podejmuje ten wątek. Fajnie jest udupić pedofila…
Tymczasem Rawicki miota się jak w klatce. Aniołem nie jest, skakał z łapami do żony, ale nigdy, przenigdy nie dotknąłby dziecka. Nigdy nie wkładałby mu paluchów w pupę!

Zbrodnia na czasie

Prokuratura w Lesznie ochoczo stawia Krzysztofowi Rawickiemu zarzuty w styczniu 2008 r. Dorzuca do tego uporczywe uchylanie się od łożenia na dziecko. I oczywiście gwałt na byłej żonie, ten na kuchennym blacie.
Rawicki przyznaje się do niepłacenia alimentów. Żył jak w matni. Funkcjonował jak zombie. Nie miał kasy. Ale kategorycznie odmawia przyznania się do gwałtu i molestowania dziecka. Mimo to zostają zastosowane wszelkie środki zapobiegawcze. Zakaz kontaktowania się z żoną i synem. Rawicki ani myśli naruszać tego zakazu, bo zwyczajnie boi się zbliżać do dzieciaka. Choć twierdzi, że bardzo tęskni.
Prokuratura kieruje go na badania psychiatryczne – jak każdego podejrzanego o pedofilię. Badanie trwa kilka minut. Nie pozostają z niego nawet notatki. Może dlatego opinia nie powstaje w terminie i dopiero po ponagleniach prokuratury biegli ją sporządzają. Oczywiście pomyśli prokuratury.
Rawicki nic nie rozumie i wnosi o ponowne badanie oraz obserwację psychiatryczną. Jego wniosek jednak nie zostaje uwzględniony. Pisze, gdzie się da. Jak grochem o ścianę.

Skazany przed wyrokiem

Akt oskarżenia opiera się przede wszystkim na zeznaniach skonfliktowanej z Krzysztofem byłej żony. Mówi o wielokrotnym molestowaniu syna w latach 2004–2006w łazience. Sąd nie zwraca uwagi na mnożące się wątpliwości: w jaki sposób miałyby się dokonać zarzucane czyny, skoro mieszkanie miało 30 mkw., łazienka nie była zamykana, a molestowanie musiałoby wywoływać głośne reakcje dziecka? Dlaczego kochająca, troskliwa matka zgadzała się na kąpanie syna przez ojca, skoro ponoć syn ją błagał, żeby nie robił tego tata? I nigdy nie zainteresowała się tym, co się dzieje w łazience? Nawet gdy mały strasznie pła kał, jak zeznawała w prokuraturze…
Rawicki staje przed sądem. Jest skazany, zanim wydano na niego wyrok.
Podczas rozprawy biegłe psycholog dziecięce, mówiąc o molestowaniu seksualnym dziecka, zeznawały: Mógł to być ewentualnie czyn jednorazowy. Ma się to nijak do wydanej wcześniej opinii. Wówczas napisano: Nie można jednoznacznie stwierdzić, jakiego rodzaju przemocy dziecko doznało. Potem jeszcze jedna z nich powie: W mojej ocenie byłoby wskazane, aby analogiczną rozmowę przeprowadzić z oskarżo nym, ale nikogo to nie obchodzi. Sędzia nie przychylił się do wniosku biegłej.
Przesłuchiwany był także chłopiec, choć nie musiał. Nikt mu jednak nie powiedział, że może odmówić składania zeznań przeciwko ojcu. Zeznania dziecka nie zostały zarejestrowane, co jest obligatoryjne. Protokół z zeznań chłopca mówi, że tata kazał mu wypiąć tyłek. Bił go, jeśli nie chciał tego zrobić. Apotem wkładał mu palec w pupę i dziwnie wtedy wzdychał. Podczas tych czynności chłopiec miał głośno krzyczeć. Czyżby matka nie słyszała krzyków w 30-metrowym mieszkaniu?

Bez litości

Prokurator żądał 5 lat więzienia. Sędzia Sądu Rejonowego w Lesznie Tomasz Momot wydawał się nie mieć żadnych wątpliwości. Skazał Krzysztofa Rawickiego na 7,5 roku. To więcej niż chciał prokurator! Czy na surowość sędziego Momota miała wpływ niedawna jego kompromitująca wpadka, gdy wskutek jego zaniedbań przestępca wyszedł na wolność? W tej sprawie toczyło się postępowanie dyscyplinarne, ale Sąd Najwyższy nie zgodził się na uchylenie immunitetu sędziemu Momotowi.
Rawicki oniemiał. Do końca wierzył, że przecież nie można go skazać za coś, czego nie zrobił. A jednak… Pozostało mu więc apelować i krzyczeć o sprawiedliwość. Krzyk został wysłuchany.
Sąd apelacyjny uchylił wyrok w całości i przekazał sprawę do ponownego rozpatrzenia. Wskazał na poważne uchybienia, ale sądowi rejonowemu wystarczyły dwie rozprawy, by wydać wyrok ponownie. Nie bawił się nawet w przesłuchiwanie istotnych świadków. Zapytał tylko chłopca, który nie chciał odpowiadać na inne pytania, czy potwierdza poprzednie zeznanie. Odpowiedział, że tak. I rozpłakał się.
Sąd oczywiście wyłączył jawność rozpraw. Uczynił to jednak dopiero po wejściu na salę wszystkich dziennikarzy i zrobieniu przez nich zdjęć. Zaprosiła ich na rozprawę żona Rawickiego. Cała lokalna prasa pisała o 38-letnim Krzysztofie R., który molestował własne dziecko. Sąd mógł w ogólne nie zadawać sobie trudu utajniania, bo i tak wszyscy wiedzieli, o kogo chodzi. Leszno to dziura…

Zboczeniec w życiu płodowym

Nie dało się jednak udowodnić w ponownym postępowaniu, że Rawicki zgwałcił żonę. Odrzucono ten zarzut. Tymczasem molestowanie seksualne syna utrzymało się, ale nie w takiej skali, jak poprzednio. Już nie wielokrotnie Rawicz miał wsadzać dziecku paluchy, ale tylko raz, w nieustalonym momencie w latach 2004–2006. W obu tych zarzutach podstawą były zeznania byłej żony Rawickiego. To wystarczyło, żeby uznać faceta za pedofila.
Potem w więzieniu przeprowadzono badanie seksuologiczne z jego udziałem. Po przeczytaniu opinii biegłej Sądu Okręgowego w Poznaniu Mirosławy Majerowicz-Klaus nie wiadomo – śmiać się czy płakać. Według niej Rawicki ma zaburzoną seksualność z wielu powodów. Zaburzenia zaczęły się już w życiu płodowym, bo jego matka prawdopodobnie paliła papierosy w ciąży. W okresie niemowlęcym uczucie przyjemności zostało zaburzone, bo rodzice… pracowali zawodowo. Potem też mu zaburzono seksualność, bo poszedł do przedszkola. Potem w szkole nie identyfikował się z płcią przez brak osobowości nauczycie li. A to, co go zaburzyło całkowicie, to fakt, że jako 16-latek masturbował się pod wpływem pornografii. Z tego widać, że każdy mężczyzna ma zaburzoną seksualność i jest pedofilem. Wyrok: 4,5 roku pudła.
Ponowna apelacja nie przyniosła wiele. Wyrok zmniejszony ponownie do 4 lat. Na kasację Rawicki nie miał pieniędzy. Nigdy nie przyznał się do gwałtu i molestowania swojego dziecka. Ale do więzienia poszedł.
– I nigdy się nie przyznam, bo to nieprawda – twierdzi dzisiaj, kiedy już wyszedł na wolność.
Nie było lekko. Pedofil w mamrze nie ma życia. Wyrok odbębnił od gwizdka do gwizdka. Nie miał szans na wcześniejsze zwolnienie, bo konsekwentnie nie przyznawał się do molestowania i nie zgadzał się z wyrokiem sądu. Nie przejawiał skruchy, czyli nie został zresocjalizowany. Tyle że skrucha może być tylko wtedy, gdy jest wina… Poddał się terapii, którą odbębnił co do joty, choć nie czuł takiej potrzeby, bo nie jest pedofilem. Godzinami gadał o seksie, penisach, dzieciach. Nigdy jednak nie umiał opowiedzieć o swoim czynie. Bo go nie było…
– Nigdy nie molestowałem swojego dziecka – powtarza. Nam powiedział to chyba z 6 razy podczas spotkania.

Jak zwierzę

Dziś oddycha świeżym powietrzem. Mieszkania nie ma, zlicytowano je za długi. Nie ma gdzie mieszkać, nie ma pracy, nie ma za co żyć.
I, co najgorsze, żyje z piętnem pedofila. Niezmywalnym. Rawicki nie musi nawet czekać na wprowadzenie w życie pomysłu Ziobry, żeby dane pedofilów i miejsca ich zamieszkania były publikowane w internecie. Wystarczy, że ktoś puści informację na internetowej stronie miasta: pedofil wrócił. Chowajcie swoje dzieci – napisze. Przypomni tamte artykuły. I koniec.

Dziś pedofilia jest modna.
Wszyscy o niej mówią. Napawają się opisami ohydnych czynów i krzywd uczynionych dzieciom. Ludziom krew zalewa oczy, a agresja rodzi chęć linczu.


Zagadnęliśmy mieszkańców Leszna, porządnych obywateli i z pewnością dobrych katolików, jak zareagowaliby na informację, że obok nich mieszka człowiek skazany za pedofilię. Propozycja, żeby wynosił się z miasta, była najłagodniejsza. Na 35 odpowiedzi 28 koncentrowało się na różnych formach fizycznej rozprawy z delikwentem. Podpalenie mieszkania, bicie codziennie, zajebanie, jak tylko wyjdzie na ulicę, obowiązek przebywania w domu w dzień, a wychodzenie tylko nocą… No, różne takie. Nasi obywatele mają fantazję, jak obrzydzić komuś życie.
Krzysztof Rawicki tam, gdzie mieszka, ma krótką drogę do spacerowania: od ściany pod uchylone okno w wynajętym mieszkaniu. Tam chwila postoju, by posłuchać, czy sąsiedzi przed klatką nie mówią o nim. Potem znowu pod ścianę i z powrotem. I tak cały dzień. Jak ktoś nie wie, jak to wygląda, niech idzie do najbliższego zoo. Tak chodzą zwierzęta na małej, okratowanej powierzchni. Tępo, bezmyślnie, bez przerwy. Oszalałe z braku miejsca i braku nadziei.

Joanna Skibniewska, Maciej Wiśniowski

piątek, 27 grudnia 2013

Wyszło szydło z Wełny (NIE Nr 44/2013)


Ziobro i Wełna

Dlaczego, pomimo naruszania prawa i niekompetencji, Marek Wełna z krakowskiej prokuratury apelacyjnej wciąż nie ponosi konsekwencji swoich czynów?
Dlaczego nikt go jeszcze nie wyrzucił?


Zniszczył małe firmy paliwowe. Dzięki niemu monopol przejęły wielkie korporacje paliwowe. Potentaci. Przypadek? Działał sam czy na zlecenie? Świadomie czy nie?

Glimar

1. W2004 r. prezes Witold Kuś i dziewięciu jego kontrahentów i współpracowników zostaje zatrzymanych pod zarzutem prania brudnych pieniędzy i działalności na szkodę firmy.
2. Areszty ciągną się latami, bez żadnych czynności procesowych.
3. w 2010 r. powstaje akt oskarżenia oparty na podstawie opinii biegłego Emila Antoniszyna.
4. Sąd nie znajduje w aktach żadnych dowodów winy. Powołuje biegłego na świadka. Ten mówi, że sporządził opinię na podstawie materiału prokuratorskiego. Nigdy nie miał dokumentów finansowych firmy. Sąd powołuje nowych biegłych, którzy stwierdzają, że oskarżeni działali na korzyść firmy, a nie tak jak twierdził poprzedni biegły.
5. Prokurator sam występuje o uniewinnienie oskarżonych z braku dowodów winy. Po ośmiu latach postępowania.
6. Rafineria Glimar padła. Zadomawia się w niej Lotos.

BGM

1. Firma, która miała stać na górze w hierarchii mafijnej, a jej prezesi mieli być hersztami mafii, jest opisywana przez wszystkie polskie media.
2. W 2003 r. Bobrek, Grochulski i Marszałek, twórcy firmy, trafiają do aresztu pod zarzutem oszustw podatkowych i wyłudzeń.
3. Rusza proces w Szczecinie o wyłudzenie podatku VAT. Sąd uniewinnia oskarżonych.
4. Rusza kolejny proces o wyłudzenie dotacji z PFRON. Sąd uniewinnia wszystkich oskarżonych.
5. Prezesi stają przed sądem też w Szczecinie oskarżeni o wręczanie łapówek oficerowi policji gen. Mieczysławowi Klukowi w zamian za opiekę i informacje procesowe. Sąd uniewinnia oskarżonych.
6. Stają przed sądem w Nowym Sączu za współudział w zorganizowanej grupie przestępczej i wręczanie łapówek kontrahentowi. Sąd uniewinnia oskarżonych.
7. Toczy się obecnie sprawa w Krakowie o kierowanie zorganizowaną grupą przestępczą. 650 tomów akt nie zawiera ani jednego dowodu winy. Świadkowie zeznają na ich korzyść. Sprawa potoczy się jeszcze wiele lat. 8. Firma BGM padła. Jest tam Orlen.

Trzebinia

1. W2006 r. zostaje zatrzymany prezes rafinerii Trzebinia Grzegorz Ślak pod zarzutem uszczupleń podatkowych na prawie 790 mln zł. Sąd przyklepuje areszt. Po sześciu miesiącach Ślak wychodzi za kaucją.
2. Po roku zostaje ponownie zatrzymany i osadzony w areszcie pod zarzutem wyłudzenia kredytów bankowych. Wychodzi po pół roku za milionową kaucją.
3. Prokuratura po roku umarza to postępowanie z braku dowodów winy. Nigdy nie było żadnego wyłudzenia i żaden bank nigdy nie został poszkodowany przez Ślaka.
4. Przed sądem w Krakowie toczy się postępowanie o uszczuplenia podatkowe. Ponad rok czytany jest akt oskarżenia. Sąd w kilkuset tomach akt nie znajduje dowodów winy.
5. Kontrola skarbowa przeprowadzona w rafinerii Trzebinia wykazuje, że żadnych uszczupleń nie było. Proces potoczy się jeszcze długie lata.

Generał

1. W 2005 r. ABW zatrzymuje na wniosek Wełny oficera policji z Częstochowy Mieczysława Kluka pod zarzutem korupcji i ochraniania mafii paliwowej. Miał przekazywać bossom mafii paliwowej informacje ze śledztwa prowadzonego w ich sprawie.
2. Kluk siedzi w areszcie ponad 2 lata.
3. Po sześciu latach postępowania sąd w Szczecinie we wszystkich instancjach uniewinnia go od stawianych zarzutów.

Victoria

1. Prezes firmy paliwowej Konsorcjum Victoria Adam Chmielewski zostaje zatrzymany w 2005 r. pod zarzutem wyłudzeń podatkowych.
2. Po kilku miesiącach zostaje zatrzymana jego matka. Przebywa w areszcie bez żadnej czynności procesowej 21 miesięcy. Jest bardzo chora. 3. Chmielewski siedzi 2 lata.
4. Razem z nimi do aresztu trafiają kontrahenci firmy Victoria pod zarzutem wystawiania lewych faktur.
5. Od ponad trzech lat po sądach krąży akt oskarżenia: 1600 stron. Oprócz tego 750 tomów akt. Sądy przerzucają się dokumentami. W aktach nie ma dowodów winy. Sprawa potoczy się jeszcze wiele lat.
6. Na ławie oskarżonych zasiada 25 osób. Wszystkie były aresztowane.
7. Firma paliwowa padła. Wszedł tam Orlen.
Zatrzymujemy czwarty i trzeci garnitur ludzi zamieszanych w sprawę – mówił Wełna w 2003 r. – Drugi widzimy i obserwujemy.
Po kilku latach zapełnił kilka szaf takimi garniturami. Wszystkie areszty w Polsce miały u siebie kogoś rzekomo powiązanego z mafią paliwową. Według mediów i prokuratury była to największa afera finansowa w III RP, która miała spowodować miliardowe straty skarbu państwa.
Prowadzonych było ponad100 śledztw. Większość albo Wełna prowadził sam, albo jego zaufani ludzie, a on nadzorował te postępowania.
Na czym miała polegać zbrodnia? Najkrócej mówiąc, na sprowadzaniu z zagranicy oleju opałowego z niską akcyzą, po czym sprzedawaniu go jako oleju napędowego, który już akcyzę miał wysoką. Według Wełny olej opałowy, który powinien przejść odpowiednią obróbkę chemiczną, żeby stać się olejem napędowym, tak naprawdę przechodził ją tylko na papierze. Miały to robić firmy-słupy, które wystawiały fikcyjne faktury.
Według prokuratury w nadużycia paliwowe zamieszane są 1263 firmy –mówił Wełna w 2003 r. prasie.
Właśnie tyle ich zniszczono.

Trzystu trzydziestu osobom postawiono zarzuty. Dziś są albo pouniewinniani, albo ich sprawy toczą się od 10 lat i nie mogą się skończyć, bo sądy, aby nie płacić horrendalnych odszkodowań za bezzasadny areszt, szukają czegokolwiek.
Ale nie mogą znaleźć…


Firma BGM nie istnieje. Konsorcjum Victoria padło. Rafineria Glimar padła. Rafineria w Jaśle też. W Czechowicach tak samo. Wszędzie tam Wełna szukał mafii paliwowej. Na polskim rynku rządzą teraz wielcy potentaci paliwowi.
Czy jakikolwiek prokurator zechciałby sprawdzić, na czyje zlecenie działał Marek Wełna? Bo cel, jak widać, osiągnął.

Sfilcowany Prokurator (NIE Nr 43/2013)


Prokurator Marek Wełna, bohater kilkunastu artykułów w „NIE”,chciał nas ukarać i uciszyć. Chciał nas skazać. Przegrał.

– Sąd odrzuca wniosek oskarżyciela posiłkowego Marka Wełny i umarza postępowanie z powodu braku znamion przestępstwa – skonkludował krótko sędzia Jan Kłosowski z Sądu Rejonowego w Łodzi. – Postępowanie przeciwko oskarżonej byłoby naruszeniem zasad etyki i moralności…
W akcie oskarżenia Marek Wełna stwierdził, że dziennikarka tygodnika „NIE”,działając wspólnie i w porozumieniu (z wydawcą i redaktorem naczelnym – przyp. J. S.), za pomocą środków masowego komunikowania (…) pomówili Marka Wełnę – prokuratora Prokuratury Apelacyjnej w Krakowie o postępowanie i właściwości, które naraziły go na utratę zaufania potrzebnego do wykonywania zawodu prokuratora, iż pełniąc funkcję prokuratora, w ramach prowadzonych i nadzorowanych postępowań przygotowawczych stosował wobec wskazanych podsądnych czynności i metody niezgodne z prawem.
Postanowił ścigać nas z art. 212 kk o pomówienie. Chodzi o artykuł „Ziobro i jego zdrajca”.
Prokurator z Prokuratury Apelacyjnej w Krakowie Marek Wełna lubi, gdy jego jest na wierzchu. I wszyscy muszą skakać, jak on zagra. System zbierania haków i preparowania dowodów działa u niego bez zarzutu. O ukaranie i uciszenie naszych dziennikarzy walczy od lat.

•••

W tej sprawie zaczął działać ponad rok temu. Złożył doniesienie o przestępstwie popełnionym przez dziennikarza do prokuratury.

O to, aby postępowanie potoczyło się tak, jak on sobie życzy, zatroszczył się prokurator generalny Andrzej Seremet.
Kolega po fachu jeszcze z Krakowa. Postępowanie przeciwko dziennikarce z Warszawy, która zamieszcza publikacje wWarszawie, prowadziła prokuratura w… Dębicy.


– Decyzją Prokuratury Generalnej postępowanie w sprawie zniesławienia prokuratora Marka Wełny tekstem pt. „Ziobroi jego zdrajca” przekazano do naszej jednostki – mówi szef prokuratury rejonowej w Dębicy. – Pewnie dlatego, że jest blisko Krakowa.
Nie dlatego. Wełna dobrze zna większość pracujących w Dębicy prokuratorów.
– Razem pracowali. Wełna pracował w Tarnowie, a to były podległe sobie jednostki – przypomina dębicki prokurator.
Poza tym wielu młodych prokuratorów stamtąd robiło u Wełny aplikację.
Do Dębicy na przesłuchanie dziennikarki Wełna został przywieziony. Do transportu służbowego nie przyznaje się ani krakowska prokuratura, ani policja. Ale kierowca mówił jasno: – Przywiozłem prokuratora Wełnę, mam na niego poczekać.
Z Krakowa do Dębicy jest 140 km.
Wełna się spóźnił. Dużo. Wszyscy na niego czekali jak na boga.
– Musimy poczekać na poszkodowanego – zapewnia prokurator. Nie przystąpił bez Wełny do czynności.
Przesłuchanie prowadzone przez prokuratora z dębickiej prokuratury prowadził… Wełna. Traktował młodego prokuratora jak gdyby go w ogóle nie było.
– Czy to pani numer telefonu?
– Czy to pani wysłała SMS-a do jednego z podejrzanych? Zostanie pani oskarżona o utrudnianie śledztwa – śmiał się.
Nie wyjaśnił, skąd wziął treść SMS-a ani skąd zna treść rozmów dziennikarza. Tymczasem sąd nie wydał nigdy zgody na zastosowanie podsłuchów… Wełna nie panował nad emocjami. Swoje prokuratorskie porażki zamieniał w sukcesy. Kilka godzin przesłuchania jednak niewiele mu dało. Młody prokurator nie wymiękł. Umorzył postępowanie. Z braku znamion czynu zabronionego i braku interesu społecznego w objęciu sprawy ściganiem z urzędu. Zirytował tym Wełnę. W zażaleniu do przełożonych dębickiego prokuratora opisał go tak, że aż miło poczytać, jak prokurator obrzuca błotem innego prokuratora.
Wełna się odwołał. Prokuratura apelacyjna, także bliska Wełnie (był zastępcą jej szefa), zwróciła postępowanie do ponownego rozpatrzenia. Też nic z tego nie wyszło. Umorzono po raz drugi. Znowu się odwołał. Tym razem do sądu i do Prokuratora Generalnego. Tam sprawa utknęła.
A czas leciał. Zbliżało się przedawnienie… Na 4 dni przed terminem złożył zatem subsydiarny akt oskarżenia. Wełna wystąpił jako oskarżyciel posiłkowy. Wsparła go Prokuratura Generalna, ale na rozprawach był sam. Choć w wypadku oskarżyciela subsydiarnego obowiązuje przymus adwokacki, Wełna był sobie sterem i okrętem. Od początku pewny swego.

•••

Postępowanie prowadził Sąd Rejonowy w Łodzi. Gdy został rozpoznany na korytarzu i zobaczył spojrzenia pełne niechęci, zwrócił się po koleżeńsku do sędziego:

– Czy mogę wziąć kluczyk do jakiegoś pokoju, żeby nie być zbyt eksponowanym na korytarzu?
– Nie mamy takich pokoi – odważnie odezwał się sędzia. Wełna się zdziwił.


Na rozprawy się spóźniał. Podczas posiedzeń tracił panowanie nad sobą. Żądał, byśmy nigdy o nim nie pisali.
– Co na to oskarżona? – pytał sędzia.
– Ależ ja mogę napisać o oskarżycielu w samych superlatywach, jeśli zadośćuczyni wszystkim krzywdom, które uczynił swoim ofiarom. Jeśli zwróci za utracone zdrowie, dobre imię i dorobek całego życia. I gdy przestanie naruszać prawo w swojej pracy prokuratorskiej.
– Czy jest pani gotowa przeprosić, sprostować? – kontynuował sędzia.
– Nie. Wszystko, co napisałam, jest prawdą i jestem w stanie udowodnić to na tej sali – zapewniłam.
Wełna zaczął rzucać długopisem.
Na kolejną rozprawę do sędziego wpłynęły grube tomy akt spraw prowadzonych przez Wełnę. Dziesiątki tysięcy stron. Akta prokuratorskie, wielokrotnie uznawane przez sądy za bezużyteczne papierzyska nieświadczące o niczym. Papierzyska, które miały być dowodami, że to, co napisaliśmy, nie jest prawdą.
My natomiast złożyliśmy tylko wyroki uniewinniające tych, których Wełna niewinnie oskarżał, niesłusznie trzymał w aresztach i którym zniszczył życie. Naszych bohaterów. Uniewinnienia i odszkodowania za bezzasadne areszty. Oraz powołaliśmy świadków – ofiary Marka Wełny. Dziś oczyszczone z zarzutów. Chore, pozbawione majątków i godności. Wezwaliśmy Leszka Szlachcica, który stracił wzrok w areszcie, bo odebrano mu prawo do leczenia. Stanisławę Chmielewską, która siedziała w celi 21 miesięcy bez żadnej czynności procesowej. Siedziała, bo Wełna zmiękczał jej syna garującego w sąsiednim pawilonie. Wyszła w stanie agonalnym. Wezwaliśmy Adama Chmielewskiego, którego paraliż kończyn w areszcie miał być powodem, aby się przyznał do niepopełnionych czynów. Wezwaliśmy Wojciecha Lenka i gen. Mieczysława Kluka, oficerów policji, którym odebrano zdrowie, pracę i dobre imię, a wielomiesięczny areszt wydobywczy miał ich zmusić do składania fałszywych zeznań. I wiele innych ofiar prokuratora. Wielu też nie mogliśmy wezwać. Powiesili się lub podcięli sobie żyły.
Co zrobił sędzia? Zobaczył, jak wygląda prawda. Zobaczył, że „postępowaniei właściwości”, które przypisaliśmy Wełnie, są prawdziwe. Że to nie my naraziliśmy go „nautratę zaufania potrzebnego do wykonywania zawodu prokuratora” ale że zrobił to sobie sam, wielokrotnie naruszając prawo.
Sędzia Jan Kosiński umorzył postępowanie i odrzucił wniosek Wełny. Amy niebawem napiszemy o ludziach uniewinnionych kilka dni temu, którzy przez Marka Wełnę i jego metody pracy stracili wszystko. Firmy, dobre imię, majątki, zdrowie, a pośrednio nawet życie…
Czy znowu będziemy za to odpowiadać przed sądem?

O metodach pracy prokuratora Wełny piszemy od lat. Tekstów były dziesiątki. Nie sposób wymienić wszystkich publikacji, przypomnijmy niektóre z nich: NIE nr 43/2003– „Tylko nie po oczach”: Andrzej Rozenek opisał historię Leszka Szlachcica, który bezzasadnie siedział w areszcie, gdzie stracił wzrok. Dlatego że Wełna i jego podwładni uniemożliwiali mu leczenie. 11/2006– „Prawo Wełny” oraz 30/2010– „Tajnogrzesznicy”: historia Dariusza Przybylskiego, który powiedział prawdę o Wełnie i jego układach z gangsterami; gnił w więzieniu 4 lata. 17/2007– „Zakładniczka”:Rozenek opisał równie tragiczną historię Stanisławy Chmielewskiej. Chmielewska została zatrzymana i przebywała w areszcie 15 miesięcy, po to, aby jej syn przyznał się do tego, czego chciał prokurator. Kobieta wyszła z aresztu w stanie krytycznym. 51/2007– „Zasady działania CHWDP” i 27/2009– „Przestępcy na glinianych nogach”: to dwie publikacje Rozenka o byłym komendancie policji Wojciechu Lenku, zniszczonym, zaszczutym i wykończonym przez Wełnę; dziś Lenk jest uniewinniony, ale co z tego, skoro stracił wszystko. 16/2008– „Katownia w Krakowie”: Joanna Skibniewska opisała historię syna Chmielewskiej, Adama, zatrzymanego w areszcie wydobywczym na wniosek Wełny; to wstrząsająca historia o dręczeniu psychicznym i fizycznym osadzonego. 51/2008– „Generał pudło”: to opowieść o innym policjancie, tym razem generale, którego zniszczył Wełna; też dzisiaj uniewinnionym. 24/2009– „Jaksię robi mafię”, 7/2010– „Amoże deptał trawnik” i 51/2010– „Człowiek do wsadzania”: opisana przez Skibniewską historia człowieka wsadzonego najpierw do aresztu na zlecenie polityczne, a potem wsadzonego po raz kolejny z zemsty, że wniósł przeciwko Wełnie prywatny akt oskarżenia; Wełna i jego podwładni preparowali dowody jego winy. 42/2010– „Proces buffo”: Rozenek napisał o tym, jak Wełna trzymał ludzi w aresztach 3 lata, niszczył ich firmy, pozbawił zdrowia i pieniędzy, po czym wszyscy mogliśmy wysłuchać w sądzie, że ci zniszczeni ludzie nigdy nic złego nie zrobili. 49/2011– „Ziobroi jego zdrajca”: podsumowanie owocnej i okrutnej pracy prokuratora Wełny.

Wyrwać chwasta (NIE Nr 43/2013)


Zakłady karne zamieniają się w zakłady psychiatryczne. Pacjentami są więźniowie i klawisze.

Właśnie mijają 2 lata od dnia, gdy dyrektor więzienia w Sztumie zabił więźnia. Kilkanaście pchnięć nożem. 2 śmiertelne. Pod żebro. Nóż był kuchenny. Więzień wkurwiający. Pogoda jesienna. Sprawca niepoczytalny.
Było głośno. Przez chwilę, bo Służbie Więziennej udało się sprawę wyciszyć. Dziś nikt już o tym nie mówi. Sprawę o zabójstwo umorzono. Dyrektor żyje spokojnie nawolności. Więźnia jedzą robale. Czyli wszystko jest w porządku…
W Sztumie jest wielkie więzienie. Jest też bezrobocie. Na 10 tysięcy mieszkańców prawie 4 tysiące to bezrobotni.
„Nie będziesz orał, nie będziesz kosił, będziesz jak tatuś kluczyki nosił” – powtarza się w Sztumie. Bo to właśnie w więzieniu jest najwięcej sztumskich pracowników. To sypialnia klawiszy zakładu karnego. I nie każdy kto tu trafia powinien tam być. Bo to nie jest robota dla wszystkich. Szczególnie w tym zakładzie. Ciężkim. Dla recydywistów i pomyleńców.
Klawisze tworzą zamknięty klan. Mieszkańcy wiedzą, że więzienie to miejsce, które daje im chleb. I trzeba bronić jego istnienia, a o tym, co się dzieje w środku – milczeć.
Milczą od lat.

Klaustrofobia

Duszne wnętrza ponurego pruskiego gmaszyska z początku XX w. robią wrażenie. Grube ściany i nisko wiszące nad głową sufity przyprawiają o mdłości. Nawet jeśli nie masz klaustrofobii, poznasz jej smak. Gdy pruski rząd w1910 r. zdecydował o budowie więzienia, było ono obliczone na 500 skazanych. Dziś przebywa tam 1050 osadzonych – od pospolitych złodziei po gwałcicieli i morderców. Zdecydowanie za dużo.
Z lotu ptaka sztumskie więzienie przypomina krzyż. Grypsujący nie mówią więc, że garują w Sztumie, lecz w „krzyżaku”.
To z pewnością nie sanatorium. Wiadomo „jednostka typu zamkniętego przeznaczona dla mężczyzn recydywistów”.
– To straszne miejsce – mówi jeden ze stałych pensjonariuszy polskich zakładów karnych. Twardy gość.
– Ci, którzy dowiadywali się, że tam idą, dokonywali samookaleczeń.
Próby samobójcze w tym więzieniu to nic nadzwyczajnego.
A wszystko dzięki twardej ręce poprzedniego dyrektora, a dziś radnego miejskiego. Jego nadgorliwość i fatalne warunki lokalowe dawały gwarancję, że to miejsce prawdziwej pokuty. Wszystko tam jest ciężkie: warunki, personel, żarcie.
– Co tak potwornie śmierdzi?
– To kapusta, panie naczelniku.
– Ach, to kapustka tak pięknie pachnie…
Ze sztumskiego więzienia koszmar czynił też nadgorliwy personel. Tego wymagał naczelnik. Klawisze bardzo się starali spełniać sugestie zwierzchnika.
Szlagierem „krzyżaka”były izolatki. Cela jak cela, łóżko składane do ściany i zamykane na kłódkę. Racje żywnościowe dość skąpe, choć na szczęście nie stosuje się już kar w postaci zmniejszenia racji żywnościowych. No i gwóźdź pobytu: skład więźniów funkcyjnych.
– Byli wybrani z wybranych. Musiała być specjalna selekcja. To są ludzie, którzy popełnili straszne zbrodnie i którzy wiedzą, że przez lata, a często do końca życia będą poddanymi więzienników i gotowi są zrealizować ich każde polecenie – mówi były pensjonariusz więzienia w Sztumie.

Przede wszystkim biją.
Klawisze też biją, ale fachowo. Ich ulubionym chwytem jest „cios kluczykiem” pod żebro.
Funkcyjni więźniowie, oni się nie patyczkowali. Wybijali zęby, oczy, demolowali człowieka.


Karą za wszystko było bicie. Za złe w ocenie personelu wyszlifowanie szkiełkiem podłogi – bicie. Zły meldunek – bicie. Próba porozumiewania się – bicie.
– Prawda jest taka, że po dwóch miesiącach izolatki zaczynają się dialogi wewnętrzne, czyli gadasz sam ze sobą. I wtedy lańsko za „kontaktowanie się z innym więźniem”. Po miesiącu zaczynało się myślenie o samobójstwie.
Wszyscy w więzieniu wiedzieli, co się tam dzieje. Nikt nie reagował. Bo wszystko chodziło jak w zegarku.

Odruch

Andrzej Górka chciał to zmienić. Próbował więzieniem kierować po ludzku. Absolwent psychologii Uniwersytetu Warszawskiego. W chwili objęcia stanowiska dyrektora miał prawie 20 lat służby i doświadczenie jako szef „eski”,specjalnego oddziału terapeutycznego, gdzie trafiają więźniowie upośledzeni umysłowo i z zaburzeniami psychicznymi. Często byli to więźniowie, którzy z powodu swojej choroby nigdy nie powinni być w więzieniu.
– Górka był porządny facet. Ale tutaj za miękki – mówią anonimowo pracownicy. I twierdzą, że wszystko zaczęło się rozłazić.
Centralny Zarząd Służby Więziennej w Warszawie oceniał jednak, że Górka sobie poradzi. Dyrektor Okręgu Gdańskiego Służby Więziennej wystawił Górce korzystną opinię, na podstawie której szef Zakładu Karnego w Sztumie w listopadzie miał awansować na pułkownika. Górka właśnie po to tu przyszedł – po awans. Podobno chciał zaimponować żonie…

Nóż

To było 9 października 2011 r. Jesień. Dzień wyborów. Podpułkownik Andrzej Górka napisał list do żony i córki. Tłumaczył, że nie może postąpić inaczej, słyszy bowiem głosy, które każą mu zabić. Przepraszał, że nie jest jeszcze gotowy, by popełnić samobójstwo. Kartkę zostawił na stole. I pojechał do Sztumu. Jak zwykle prezentował się świetnie. Po pięćdziesiątce, szczupły, szpakowaty, nienagannie ubrany – w jasnej marynarce i koszuli.
O 10.00 był już przed bramą. Strażnicy dziwili się, że dyrektor przyjechał, choć ma wolne. Ale dyrektor to dyrektor – robi, co chce. Górka wszedł do sali, którą w więzieniu nazywają stanowiskiem kierowania. Jest tu system łączności i są monitory, które pokazują, co się dzieje na terenie zakładu karnego. Gdy wchodził, był uśmiechnięty, wręcz zrelaksowany. Mówił, że ma „coś do załatwienia”.
Wszedł najpierw do oddziału I. Oddziałowy otworzył mu drzwi celi pierwszej z brzegu. Siedział tam jeden więzień.
„Chcę z nim porozmawiać sam na sam” – mówił spokojnie dyrektor. Chwilę rozmawiali.
Może tamten opowiedział mu, kogo więźniowie boją się najbardziej? Bo wiadomo, że powiedzieli o niepełnosprawnym z Łodzi, który znęca się nad nimi psychicznie. Naśmiewa się z ich matek i żon, wyzywa córki od kurew. Dokucza każdemu.
Nie wiadomo, o czym rozmawiali. Ale zaraz po wyjściu z celi dyrektor kazał zaprowadzić się do więźnia, który jeździ na wózku inwalidzkim.
Współosadzony został wyproszony na korytarz. Drzwi przymknięto. To mała cela. Jak to w więzieniu – 2 na 3 metry. Więzień leżał na pryczy po prawej stronie. Pewnie znowu zrobił to, co zwykle, widząc dyrektora. Zaśmiał się i powiedział: – Oooo, superrogacz. Podobno kobita ci się puszcza, a córcia się szmaci z byle kim…
Może jak zwykle śmiał się głośno? Może wystawiał członek i mówił, że tyle dyrektor może?
Dyrektor miał przy sobie kuchenny nóż z drewnianą rączką, ostrze – 15 cm. Zadał mu ciosy. Po prostu. Więzień nawet nie krzyczał.
Sprawca wyszedł z celi i poszedł prosto do stanowiska kierowania. Dwóm oficerom, którzy tam byli, powiedział: „Zabiłem więźnia, wezwijcie policję”.
– Nie wierzyli mu, śmiali się. Zaproponowali mu herbatę. Odpowiedział, że chętnie się napije.
Ale Górka miał zakrwawioną koszulę i marynarkę. Zabił. Policja, prokurator, psycholog… Dyrektor sprawiał wrażenie, jak gdyby był w innym świecie. Na pytanie, czy wie, który jest dzień, odpowiadał: „Dajcie mi się zastanowić. Są wybory, więc mamy 9 października”.

Pułkownik


66-latek z ul. Łagiewnickiej w Łodzi, który w więziennej hierarchii był „pułkownikiem”,to ofiara. W Sztumie siedział od marca 2010 r. Niemal całe życie, z małymi przerwami, przesiedział w kryminałach – od 1964 r., gdy trafił tu jako 19-latek. Tak od dzieciaka za kratami.
Po prostu złodziej. Wszystko lepiło mu się do rąk. Czy był normalny? Czy to kleptomania? Nie wiadomo, nikt go nie badał. Wyroki spiętrzyły się tak, że wyszedłby na wolność za kilkanaście lat.
W każdym kryminale malował sobie coś nowego. Niemal całe ciało miał pokryte tatuażami. Nawet członek sobie wymalował. Czyli twardy był. Albo głupi.

Wyłupiaste szalone oczy, kozia bródka, rozwichrzone resztki włosów na głowie. I agresja. Nienormalna, psychotyczna agresja.
Jak się nakręcił, to wszystkich wokół wyzywał od chujów, bydlaków i skurwysynów.


Rzucał, czym popadło.
Psychiatra stwierdził, że jest niepoczytalny. Ale nikt na to nie zwrócił uwagi. Nikomu nie przyszło do głowy, że on nie tutaj powinien być, tylko w szpitalu.
Z Centralnej Służby Więziennej przyszła tylko lakoniczna informacja: dajcie sobie z nim spokój, bo z powodu niepoczytalności jest bezkarny.
Psychicznie chory człowiek był dręczony w więzieniu i dręczył innych.

Klawisz

Górka, choć zabił człowieka, siedział w areszcie tylko przez chwilę. Sprawę przeciwko niemu umorzono. Psychiatra stwierdził, że w chwili popełnienia czynu był niepoczytalny. Wyszedł do domu, bo już nikomu nie zagrażał. Ani żonie, ani dzieciom. A kilkanaście ciosów nożem było zdarzeniem incydentalnym…
Andrzej Górka na długo przed tym zdarzeniem miał problemy. Bywał nieobecny, patrzył godzinami w jeden punkt, nie reagował, nie odpowiadał na pytania. Do centralnej dyrekcji wpłynął anonim, że chodzi po oddziałach z nożem za pazuchą. Nikt nie zareagował!
Poza tym w domu zaczęło się źle dziać. Czy to z powodu rozwijającej się choroby, czy z powodu braku czasu dla rodziny – dom zaczął się rozłazić. O tym wiedzieli koledzy, ale na to też nikt nie zareagował. Dlaczego? Bo we własne gniazdo się nie sra…
Tyle że to gniazdo obsrało się już bardzo dawno temu… Zakłady karne z powodu warunków, głupich decyzji sądów i przeludnienia zamieniają się od lat w zakłady psychiatryczne.
– W momencie jakiegoś zdarzenia nadzwyczajnego funkcjonariusz więzienny, uczestnik tego zdarzenia, jest kierowany do psychologa – zapewnia rzecznik Centralnego Zarządu Służby Więziennej Jarosław Góra.
Funkcjonariusz może też w każdej chwili udać się po poradę psychologiczną. Tyle że taka wizyta zostanie odnotowana i jako psychiczny nie będzie mógł awansować.

Praca


Zaraz po tym zdarzeniu pracownicy Służby Więziennej w Sztumie dostali do wypełnienia ankietę. Kilkanaście pytań, m.in. :jak oceniasz warunki pracy?; jak twoi przełożeni radzą sobie z obowiązkami? Na końcu drukiem zaznaczone miejsce na „czytelny podpis”. Nikt normalny nie napisze prawdy, co się tam dzieje.
Wszystko więc zamiata się pod dywan. Tak jak historię jednego nieszczęśliwego człowieka, który zabił drugiego nieszczęśliwego człowieka.

JOANNA SKIBNIEWSKA, MACIEJ WIŚNIOWSKI