piątek, 30 sierpnia 2013

Polski raj podatkowy ( NIE nr 33/2013, 2013-08-09)

Chcesz okraść państwo, wyprać brudną kasę - dobrze żyj z miejscowym proboszczem.

Kościelna pralnia pieniędzy
Kontrole urzędów skarbowych wykazały, że co trzecia darowizna na kościół jest fikcyjna. Przy czym kontrole przeprowadziły tylko niektóre urzędy. Przez pięć lat przeprowadzono ich raptem 64. Bo także ta instytucja ma doskonałe układy z czarnymi. Większość doskonale wie, że kościelne darowizny to pralnia pieniędzy. Dlatego nigdy nie przeprowadzono szczegółowej kontroli, a wszelkie nieprawidłowości wychodziły przypadkiem.
Potwierdza to podsekretarz stanu Grzegorz Grabowski: Problematyka przekazywania darowizn na rzecz kościelnych osób prawnych na podstawie ustaw regulujących stosunek państwa do poszczególnych kościołów nie była bezpośrednio przedmiotem odrębnych, ukierunkowanych kontroli. Niemniej i tak wyłaziły przewały jakie robi się w parafiach. W trakcie prowadzonych czynności potwierdzono fakty, że pieniądze, które miały być przelewane przez darczyńców na rachunek parafii katolickiej, przelewane były w rzeczywistości na rachunki osobiste osób duchownych, a następnie wybierane w gotówce i w części zwracane osobom występującym w charakterze darczyńców.
Fiskus wykazał, że umowy darowizny zawierali zwykle duchowni, którzy nie byli upoważnieni do reprezentowania kościelnej osoby prawnej. Wykroczenia dotyczyły też m.in. braku sprawozdań z przeznaczenia otrzymanych darowizn na cele charytatywno-opiekuńcze, przekazywania kwot darowizn poza systemem bankowym, jak również posługiwania się sfałszowanymi dokumentami.
Wszystkie darowizny z założenia miały być przeznaczone na cele charytatywno-opiekuńcze oraz kultu religijnego.

Bierzcie przykład z Jezusa
Wałkami czasami zajmowały się sądy. I co stwierdzały? Sędzia zapewniał, że niepłacenie podatków to... grzech i że Jezus by tak nie zrobił.
Wojewódzki Sąd Administracyjny w Gorzowie, rozpatrując w jednym z wyroków sprawę darowizny na rzecz kościoła (sygn. I SA/Go 1698/05), zadał pytanie: "A jak w podobnych przypadkach zareagowałby Jezus?" i przywołał rozdział 17. Ewangelii według św. Mateusza, w którym Jezus nakazuje Piotrowi zapłacić za ich obu podatek, aby nie siać zgorszenia.
Sprawa dotyczyła podatnika, który, by zapłacić mniej podatku, wykazał w zeznaniu podatkowym darowiznę na Kościół. Darowizna ta, to nie w kij dmuchał, 3,8 mln zł na rzecz kościelnej działalności charytatywnej. Podatnik przedstawił trzy pokwitowania odbioru darowizny wystawione przez proboszcza obdarowanej parafii. Proboszcz zaświadczył, że wziął trzy razy po przeszło milion i że pomagał za to dzieciom. Sprawozdanie z tej pomocy wyglądało jak wypracowanie drugoklasisty. Nie sposób się połapać jak te niespełna 4 bańki ratowały potrzebujące dzieci.
Sąd skrytykował załączone do skargi pisma duchownych, którzy argumentowali, że wystarczy pisemne oświadczenie, że pomagali. Bo w imię boże darczyńcy chcą pozostać anonimowi „z uwagi na wiarę w powagę Kościoła”.
Sąd pojechał dalej i przyznał, że zna przypadki niegodnego zachowania duchownych, a prawo podatkowe nie zna pojęcia "świadectwa prawdy potwierdzonej podpisem kapłana". Według WSA wystarczyłoby, gdyby przedstawiciele Kościoła szli za przykładem Jezusa.
Na przykład Jezusa powołał się również WSA z Poznania (sygn. I SA/Po 463/09).
WSA stwierdził, że rzadko zdarza się, nawet wśród wierzących podatników, taki stosunek do obowiązków podatkowych, jak opisany w Ewangelii według św. Mateusza w ustępie zatytułowanym Podatek na świątynię, "gdzie Jezus mimo braku obowiązku podatkowego nakazuje Szymonowi zapłacenie poborcom podatku na świątynię w wysokości dwudrachmy, byle tylko nie dać powodu do zgorszenia".
Sąd wykazał się znajomością bożych ksiąg i dodał, że i współczesny katechizm Kościoła katolickiego wyraźnie stanowi, że niepłacenie podatków to nie tylko naruszenie prawa, ale i grzech.
Według prowadzonych dotychczas postępowań, darczyńcy nie bawią się w małe kwoty. I tak Kazimierz i Elżbieta H. tak umiłowali kościelną działalność charytatywną, że przekazali prawie 300 tys. zł aż pięciu parafiom. I to od Sasa do lasa....
Poważniejsze firmy przekazują po kilka milionów. Głównie zawsze temu samemu proboszczowi.

Każdy orze jak może
W Internecie można znaleźć takie artykuły: „Chcesz wspomóc biednych i chorych i samemu odzyskać podatek? Wesprzyj kościół”. „Dasz na kościół, zrobisz dobry uczynek i zyskasz pieniądze”.
Każda osoba fizyczna może odliczyć sobie od podatku kwotę, którą przekazała na cele kultu religijnego (art. 26 ust. 1 pkt 9) lub na kościelne cele charytatywne. W przypadku tej pierwszej darowizny, można odliczyć do 6% podatku, ale już od darowizny na cele charytatywno – opiekuńcze odliczyć można nawet do 100%. Skarbówki to przyklepują, bo miejscowy naczelnik dobrze żyje z proboszczem.
Dane Ministerstwa Finansów są zatrważające. Kościelne pralnie pieniędzy ograbiają nas niemiłosiernie. I tak w przypadku odliczeń z tytułu przekazanych darowizn na podstawie art. 26 ust. 1 pkt 9 ustawy, rocznie podatnicy wspierają Kościół w kwocie około 200 mln. zł. To jest prawie 50 mln. zł niezapłaconego podatku. Ministerstwo Finansów przyznaje, że dysponuje niepełnymi danymi. Wiele kościołów posiada swoje ekspozytury poza granicami kraju, a tam nic się już nie da sprawdzić.
Dużo wyższe kwoty wyciska się, jeśli wpiszemy, że przekazaliśmy darowiznę na działalność charytatywno – opiekuńczą. Na podstawie przepisów ustaw regulujących stosunek państwa do poszczególnych kościołów oraz związków wyznaniowych podatnicy podatku dochodowego mogą odliczać od dochodu w całości darowiznę przekazaną na kościelną działalność charytatywno-opiekuńczą, jeżeli kościelna osoba prawna przedstawi darczyńcy pokwitowanie odbioru oraz - w okresie dwóch lat od dnia przekazania darowizny - sprawozdanie o przeznaczeniu jej na tę działalność. Sprawozdanie jest opisowe i tak naprawdę w zasadzie urzędy ich wcale nie żądają. Poza tym pod działalność charytatywną w kościele można podciągnąć wiele rzeczy. Nawet kolonie w Caritasie to już działalność charytatywna.
  • Od lat przekazuję pieczywo na kolonie pod Bydgoszczą. Wszystko sobie odliczam od podatku. Skarbowy przyjmuje moje 100 procentowe odliczenie – mówi piekarz z Bydgoszczy.
Na działalność charytatywną rocznie idzie od darczyńców około 100 mln. zł. Tę kwotę można odliczyć w całości.
Za uszczuplenia podatkowe zwykle idzie się siedzieć. Bo jest to zwyczajna kradzież. Inaczej jest z przedstawicielami kościoła katolickiego. Na podstawie danych z Ministerstwa Finansów odliczenia od podatku związane z darowiznami na Kościół są ogromne. W latach 2008 i 2009 państwo polskie oszukano na prawie 100 mln. zł. Obecnie jest to około 80 dużych baniek rocznie przepranych pieniędzy.


Nie oddamy fiskusowi naszej krwawicy
Jakby tego jeszcze było mało, głaszcze się kler zwolnieniami z wszelkich opłat i podatków. Na mocy ustawy o gwarancjach wolności sumienia i wyznania związki wyznaniowe są zwolnione z opłat celnych oraz nie płacą podatków od nieruchomości, czynności cywilnoprawnych, spadków, darowizn i dochodów z działalności niegospodarczej. Zwolnione od opodatkowania są dochody z działalności gospodarczej przeznaczone na cele kultowe, oświatowo-wychowawcze, naukowe, kulturalne, na działalność charytatywno-opiekuńczą, punkty katechetyczne, konserwację zabytków (w 2011 roku związki wyznaniowe dostały na nią 37 mln zł) oraz na inwestycje sakralne i kościelne. Osoby prawne kościołów i innych związków wyznaniowych są zwolnione od opodatkowania i od świadczeń na fundusz gminny i fundusz miejski. Kościelne rozgłośnie radiowe mają status nadawców publicznych i przez to są zwolnione z opłat koncesyjnych. Węgiel kupowany do ogrzania klasztorów nie jest objęty akcyzą.
Według Katolickiej Agencji Informacyjnej 80% dochodów Kościoła katolickiego (czyli 2,5 mld zł) pochodzi z darowizn. Przychody Kościoła pochodzą m.in. z publicznych zbiórek pieniędzy (tzw. "taca", która na mocy art. 21 ust. 2 Konkordatu nie jest opodatkowana) oraz z działalności gospodarcze.
Dotacje z UE dla polskich Kościołów do 2011 roku wyniosły 750 mln zł.

Kradnij jako i my kradniemy
Nie doliczamy tu kosztów utrzymania księży, zakonnic, budynków kościelnych, burs, szkół, szkółek, ochronek i nauczania religii. Są to kwoty zatrważające. Teraz okazuje się, że jeśli dobrze gada się z czarnymi, działkując się z proboszczami i biskupami, można spokojnie kraść tak jak oni.

Joanna Skibniewska


Łączna kwota darowizn odliczonych u nas od dochodu/przychodu osób fizycznych, na cele kultu religijnego, w zeznaniach za:
   - 2008 r. wyniosła 163,1 mln zł, co wpłynęło na obniżenie podatku w kwocie 49 mln zł,
   - 2009 r. wyniosła 207,5 mln zł, co wpłynęło na obniżenie podatku w kwocie 48,2 mln zł,
   - 2010 r. wyniosła 153,7 mln zł, co wpłynęło na obniżenie podatku w kwocie 33,4 mln zł,
   - 2011 r. wyniosła 195,8 mln zł, co wpłynęło na obniżenie podatku w kwocie 49,1 mln zł.
Dane z 2012 roku jeszcze nie są dostępne, ale są mniej więcej na poziomie roku 2011.
Podobnie dzieje się w przypadku firm i organizacji. 
Podatnicy podatku dochodowego od osób prawnych zgodnie z art. 18 ust. 1 pkt 7 ustawy z dnia 15 lutego 1992 r. o podatku dochodowym od osób prawnych, mogą odliczyć od dochodu darowizny na cele kultu religijnego - łącznie do wysokości nieprzekraczającej 10% dochodu. Łączna kwota darowizn odliczonych od dochodu firm, na cele kultu religijnego w zeznaniach za:
   - 2008 r. wyniosła 44,8 mln zł, co wpłynęło na obniżenie podatku w kwocie 8,5 mln zł,
   - 2009 r. wyniosła 62,1 mln zł, co wpłynęło na obniżenie podatku w kwocie 11,8 mln zł,
   - 2010 r. wyniosła 29,6 mln zł, co wpłynęło na obniżenie podatku w kwocie 5,6 mln zł,
   - 2011 r. wyniosła 28,2 mln zł, co wpłynęło na obniżenie podatku w kwocie 5,4 mln zł.
Według danych ministerstwa, łączna kwota darowizn na działalność charytatywną Kościoła odliczona przez osoby fizyczne i prawne w zeznaniach za:
   - 2008 r. wyniosła 118,8 mln zł, co wpłynęło na obniżenie podatku w kwocie 37,4 mln zł,
   - 2009 r. wyniosła 119,9 mln zł, co wpłynęło na obniżenie podatku w kwocie 35,1 mln zł,
   - 2010 r. wyniosła 48,1 mln zł, co wpłynęło na obniżenie podatku w kwocie 10,4 mln zł,

   - 2011 r. wyniosła 84,9 mln zł, co wpłynęło na obniżenie podatku w kwocie 19,3 mln zł.




Skopać szkopa ( NIE nr 31/2013, 2013-07-26)


Warszawa płaci milionowe odszkodowania za nieudolność i brak kompetencji swoich urzędników.

Hanna Gronkiewicz – Waltz twierdzi, że wymiana w tej chwili prezydenta Warszawy będzie szkodliwa dla miasta i jego mieszkańców. Tymczasem to ona i jej niekompetentni urzędnicy są szkodnikami.
Warszawa ciągle płaci odszkodowania za ich nieudolność. Dopiero co miastem wstrząsnęła informacja, że ratusz będzie musiał zapłacić kilkaset milionów odszkodowania firmie Polnord. WSA orzekł, że decyzje miasta o odmowie wypłacenia Polnordowi odszkodowania za grunty przejęte pod drogi publiczne, wydano z rażącym naruszeniem prawa. Wyrok NSA dotyczy działek na warszawskim Wilanowie, których wartość Polnord szacuje na 222 mln zł. wyrok NSA oznacza, iż Polnord oprócz odszkodowania otrzyma dodatkowo odsetki ustawowe liczone od dnia, w którym kwestie objęte wyrokiem NSA powinny zostać uregulowane zgodnie z kodeksem postępowania administracyjnego, do dnia, kiedy zostaną uregulowane. Spółka szacuje, że kwota tego odszkodowania to ok. 80 tys. zł dziennie z tytułu odsetek. Decyzja NSA otwiera spółce drogę do kolejnych roszczeń, których wartość opartą na niezależnych wycenach szacuje się na kwotę ok. 283 mln zł. Zapłacą podatnicy.
Gronkiewicz – Waltz to jedyny warszawski prezydent, który jest hurtowo karany grzywną, za nierespektowanie wyroków sądu.
Wszystko przez bezczynność urzędników i brak decyzji w sprawie warszawskich nieruchomości przejętych na podstawie dekretu Bieruta. Jaka jest skala ignorancji urzędników? Wojewódzki Sąd Administracyjny wydał w ubiegłym roku 112 wyroków zobowiązujących prezydenta m.st. Warszawy do wydania rozstrzygnięcia w sprawach o przyznanie odszkodowania za grunty warszawskie. W 2013 r. zapadło już 46 takich wyroków. Miasto ma to gdzieś. Pieniędzy nie płaci, woli płacić grzywny, które nakłada na nie kolejny sąd.
Ratusz może się spodziewać jeszcze w lipcu pozwu zbiorowego ze strony byłych właścicieli gruntów warszawskich. Jedna z kancelarii właśnie przesłała miastu wezwanie do zapłaty. Inicjuje ono postępowanie grupowe.
  • Miasto nie wykonuje wyroków i nie wypłaca odszkodowań z powodu braku pieniędzy – mówi Marcin Bajko, dyrektor stołecznego biura nieruchomości. Dodaje, że miasto miało w tym roku 42 mln zł na ten cel. I środki te zostały już rozdysponowane.
Tymczasem przed stolicą kolejne odszkodowanie. A wszystko przez rażąca niekompetencję warszawskich urzędników. I wyjątkowy brak dobrej woli.

Miało być centrum rehabilitacyjne
Walter Frost rósł, uczył się i wreszcie pracował w Niemczech. Zawsze jednak czuł się Polakiem. Jest polskim obywatelem. I zawsze mówił, że będzie budował w swoim kraju.

O tym, że postawi w Polsce centrum rehabilitacyjne marzył od wielu lat. Wreszcie, gdy dorobił się wystarczającego majątku przyjechał i w 1997 roku kupił działkę w Warszawie. Konkretnie w dzielnicy Włochy. Szybko załatwił wszystkie potrzebne formalności. Pozwolenie na budowę, warunki zabudowy. Zgodnie z nimi miał postawić budynek usługowo-mieszkalny. I zaczął budowę. Dwa lata wszystko szło dobrze. Pewnego dnia jednak inspektor nadzoru budowlanego wstrzymał budowę. Przyczyna? Frost zainstalował elementy ozdobne na czole budynku, których nie było w projekcie. Inwestor zobowiązał się je usunąć, co zrobił natychmiast. Jednak nic to nie zmieniło. Budowa nie ruszyła. Bo wcale nie chodziło o żadne elementy ozdobne. To był tylko przyczynek, by wreszcie wstrzymać budowę niemieckiego inwestora.

Już trzynaście lat
A wszystko dzięki sąsiadom. Pierwszy to... inspektor nadzoru budowlanego z urzędu wojewódzkiego. Ten sąsiad skutecznie blokuje mu dokończenie budowy od... trzynastu lat. Parokrotnie już wojewódzki inspektorat nadzoru budowlanego uchylał decyzję pozwolenia na wznowienie prac. Potem sąd administracyjny uchylał owo uchylenie, ale wojewódzki miał to gdzieś i znowu uchylał pozwolenie na budowę. I tak w kółko Macieju. I budowa stoi.
Drugi sąsiad to prezes Stowarzyszenia Sąsiedzkie Włochy Jolanta Piecuch. Obecnie też radna dzielnicy Włochy.
  • Warunki zabudowy zostały wydane w drodze przestępstwa – zapewnia Jolanta Piecuch. - On nie miał prawa dostać pozwolenia na budynek usługowy. My sąsiedzi zgadzamy się tylko na budynek jednorodzinny.
Jolanta Piecuch mówi jasno, że w grę musiały wchodzić układy korupcyjne.
  • Pan Frost ma wszelkie potrzebne dokumenty, by tę budowę dokończyć, niemniej ja niewiele – jasno mówi burmistrz dzielnicy Włochy Michał Wąsowicz. Absolwent prawa na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego i prawa kanonicznego na Akademii Teologii Katolickiej. - mogę, bo protesty i zażalenia blokują wszelkie prace.
Jolanta Piecuch w miejscu centrum rehabilitacyjnego widziałaby park.
  • Zna pani teorie naukowe jak ład przestrzenny wpływa na komfort życia? Patrzenie na ten budynek z naszych ogrodów powoduje depresje. To się przekłada na naszą egzystencję.
W związku z tym od lat skutecznie zaskarża i oprotestowuje decyzje administracyjne.
A tych jest już dziesiątki. Wszystkie wzajemnie się wykluczające. Trzykrotnie zajmował się sprawą sąd administracyjny (VII SA/Wa 493/04; VII SA/Wa 2258/06; VII SA/Wa 1534/12). Zarówno wojewódzki jak i naczelny. Wszystkie stwierdziły, że urzędy czegoś nie dopełniły. Obecnie obowiązującym dokumentem jest decyzja wydana 12.06.2008 r. zobowiązująca urząd do wydania pozwolenia na budowę. Zamiast tego w kwietniu tego roku wydano kolejny nakaz zaniechania robót.
Walter Frost wydeptał już ścieżkę do urzędu we Włochach i do warszawskiego Ratusza. Wszędzie traktowano go jak intruza. Spotykał się też wielokrotnie z radną gminy a zarazem prezesem stowarzyszenia, orędowniczką parku Jolantą Piecuch.
  • My już mieliśmy w kraju hitlerowców, którzy nas ograbili. Więcej się na to nie zgodzimy – powiedziała mu kiedyś na oficjalnym spotkaniu w urzędzie gminy.

Fachowcy od boga
Na spotkaniu z wiceprezydentem Warszawy usłyszał, że owszem, jest w prawie, powinien dokończyć tę budowę, ale „ona i tak nam nie da spokoju”, usłyszał od wszechmocnego urzędnika.
W Głównym Urzędzie Nadzoru Budowlanego potraktowano go podobnie. Tyle, że tutaj można było porozmawiać na tematy filozoficzne. Paweł Ziemski – zastępca Głównego Inspektora Nadzoru Budowlanego, fachowiec budowlany, który ukończył studia wyższe na Wydziale Prawa Kanonicznego Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie, zaczął zastanawiać się co było pierwsze, jajko czy kura.
Gdy Frost powiedział, że przecież wyrok sądu administracyjnego mówi jasno, że ma dokończyć budowę, inspektor zerknął w uzasadnienie sądu i stwierdził, że on „to czyta inaczej”.
Frost próbował też dogadywać się z samymi sąsiadami, którzy ponoć zażądali odszkodowań za poniesione straty.
  • Parę lat temu chcieliście państwo „odszkodowań” bezpośrednio od Frosta. Był gotowy zapłacić wam po 300 tysięcy dla czterech sąsiadów – pytam.
  • Była taka rozmowa, ale kwot nie pamiętam.
  • Uznała pani wtedy, że to zbyt mało. Frost stwierdził, że więcej nie może dać i zrezygnował. To wygląda na żądanie łapówki za zaprzestanie wstrzymywania budowy.

Czas na odszkodowanie
Dziś po trzynastu latach zmagań z ludźmi, sądami i urzędami Frost ma dość.
Wystąpił do sądu o odszkodowanie. 8 mln. zł same koszty budowy. Do tego kary poumowne. Poza tym 30 mln. zł strat poniesionych z tytułu nieużytkowania budynku od tylu lat. Skarb Państwa i Miasto Stołeczne Warszawa ma zapłacić inwestorowi 38 mln, odszkodowania.
  • Jeśli będziemy musieli zapłacić takie pieniądze, nie będzie innych inwestycji miejskich – mówi burmistrz Włoch.
Jolanta Piecuch cieszy się, że Frost wystąpił o odszkodowanie.
  • Już dawno powinien to zrobić, a ten koszmarny szkielet rozebrać. Jeśli on to jednak dokończy, to my zażądamy odszkodowań od gminy za straty wartości naszych działek. – odpowiada radna Piecuch. Przedstawicielka gminy, od której zażąda odszkodowania za brzydotę otoczenia.
Obecnie powstaje plan zagospodarowania przestrzennego na ten kawałek gminy, w którym Frost chciał postawić swoje centrum rehabilitacyjne. Naniesiono na niego tylko część budynku. Nawet nie to co stoi obecnie. Taki plan uniemożliwia zakończenie robót. Kiedy zostanie przyjęty? Nie wiadomo. Urząd miasta
stołecznego Warszawy guzdrze się ze wszystkim, a najbardziej z planami miejscowymi.
Od początku roku w Warszawie przyjęto zaledwie osiem planów zagospodarowania. Uchwalenie kolejnych uniemożliwia biurokracja, inne utknęły na etapie korekt granic. Na terenie Ursusa, plan robiony jest od... 2006 roku. Obecnie w stolicy obowiązuje nieco ponad 200 planów obejmujących ok. 30 proc. powierzchni miasta. Tymczasem od kilku miesięcy nie funkcjonuje Miejska Komisja Urbanistyczno-Architektoniczna. Kadencja członków poprzedniej skończyła się na początku roku. Nowych prezydent Gronkiewicz-Walc nie powołała. A bez opinii komisji nie można uchwalać planów.

Budynek lada dzień będzie ruiną. Walter Frost w magazynach trzyma okna, podłogi, drzwi, materiały wykończeniowe, które też nie są już do wykorzystania. Miliony wyrzucone w błoto. Wszystko przez niekompetentnych urzędników, którzy co miesiąc dostają od Gronkiewicz – Waltz nagrody za dobrą pracę. Burmistrzowie po 3 tys. zł miesięcznie. Urzędników jest coraz więcej, a w zeszłym roku ratusz przeznaczył na nagrody dla nich aż 43 mln zł. Teraz tyle samo przeznaczy na odszkodowanie za ich nieudolność.


Joanna Skibniewska



czwartek, 29 sierpnia 2013

Wszyscy jesteśmy pedofilami (NIE Nr 29/2013, 2013-07-12)



Szaleństwo ochrony przed pedofilią doprowadziło do tego, że absurd goni absurd. Nauczycielki przedszkola nie powinny przytulać dzieci ani brać ich na kolana.

Społeczeństwo oszalało. Wszędzie rodzice i psychologowie widzą molestowanie. W każdym drobnym geście można dostrzec element pedofilii. To doprowadziło do coraz częstszych oskarżeń o molestowanie.
Takiej głupoty nikt się nie spodziewał. Według fachowców od psychologii, nauczycielki przedszkola nie powinny przytulać podopiecznych, ani brać ich na kolana. O podtarciu tyłka też nie ma mowy.
– Śmiejemy się z tego – mówi Katarzyna, nauczycielka przedszkola na warszawskiej Białołęce. – To jest po prostu nierealne. Jeśli mamy dziecku zastąpić dom przez te parę godzin, to musimy zapewnić im poczucie bezpieczeństwa i bliskości, a czasami tylko przytulenie daje to dziecku.

Nowa pedagogika

Na wydziale pedagogiki Uniwersytetu Warszawskiego mówi się o tym „nowa pedagogika”.
Według wykładowców utulenie dziecka w przedszkolu jest nikomu niepotrzebne. Należy ten „nawyk” całkowicie wyeliminować. Nauczycielka wcale nie musi brać dziecka na kolana. Ma prowadzić zajęcia edukacyjne.
Jeśli czyta książkę, siedzi na dywanie obok, jeśli pociesza, to raczej głaszcze 
po głowie. Według psychologów, nie jest to tylko próba uniknięcia zarzutów molestowania, tylko szacunek dla integralności cielesnej danego dziecka.
Wychodzi na to, że przytulając dziecko, naruszamy jego intymność cielesną. A takie naruszenie może powodować... traumatyczne przeżycia. Można być bardzo blisko z dziećmi, będąc trzydzieści centymetrów od nich, nie naruszając intymnej strefy – czytamy w notatkach studentki pedagogiki.
– To jest jakiś absurd – mówi prof. Zbigniew Lew-Starowicz, seksuolog psychiatra. – Ciekawe, co za Einstein to wymyślił.
To jest już chore. Dziecko potrzebuje takiego kontaktu i odbieranie mu go jest krzywdzeniem dziecka.
A co z 3-latkami,które dopiero rozpoczynają przygodę z przedszkolem? Zalęknione i zapłakane mają siedzieć w kącie, gdzie nauczycielka stojąca 30 cm od niego będzie go głaskać po główce?
– Nieprzytulenie byłoby okrucieństwem – mówi Joanna, nauczycielka w grupie maluchów. – Taki maluch boi się zostać sam, bez rodziców. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której dziecko nie może przytulić się do opiekunki. Zresztą pedofilami raczej bywają tulący ojcowie niż przedszkolanki.
Wrzesień to miesiąc bolących kolan u nauczycielek przedszkola. Oblepione chlipiącymi maluchami są także woźne i wszyscy pracownicy przedszkola, którzy gotowi są wziąć malucha na kolana. Według nowej pedagogiki, wrzeszczący do ucha malec, powtarzający jak katarynka „mama” i „do domu” ma być, dla przytulającego go dorosłego, symbolem seksu.
– Czym innym jest bezpieczeństwo dziecka i tutaj chodzi o edukację, a czym innym ukojenie jego rozpaczy – mówi psycholog Maria Rotkiel. – Dotyk wżyciu dziecka jest bardzo ważny. Koi, daje poczucie bezpieczeństwa. Zrozpaczone, nieutulone dziecko ma poważne problemy emocjonalne.
Inna czynność seksualna

Czynnością seksualną ma być także wycieranie zafajdanej pupy, bo dorosły w przedszkolu nie może dotykać stref intymnych dziecka.
– Maluch rzadko umie trafić papierem toaletowym we właściwe miejsce – mówi Katarzyna z Białołęki. – Jeśli nie wytrze się mu pupy, to za godzinę cierpi z powodu odparzeń.
Czy dbanie o higienę dziecka i dotykanie krocza jest już molestowaniem?! Oczywiście nie. Jednak właśnie ze względu na tę szczególną opiekuńczą rolę nauczyciela przedszkola, trudno jest ustalić granicę pomiędzy „dobrym” i „złym dotykiem”, a tym bardziej udowodnić jej przekroczenie – czytamy w studenckich notatkach. Lepiej więc zakazać tego całkowicie.
– Nie wiem, czy śmiać się, czy płakać – mówi prof. Lew-Starowicz. – To szaleństwo już przekroczyło granice.
Według danych z Ministerstwa Sprawiedliwości, nie było dotychczas w Polsce postępowania prowadzonego w sprawie molestowania dziecka przez nauczycielkę przedszkola. Dlaczego więc ten krzyk? Bo według danych naukowych 20 procent wszystkich molestantów to kobiety, czyli pedofilki. Tyle że wykrycie tego jest bardzo trudne.

Psycholożki i pedofilki

Dlatego badania i sondaże dotyczące molestowania gromadzone są na kilka sposobów: analizowane są zachowania dzieci w różnym wieku, przeprowadzane są anonimowe ankiety wśród dorosłych (niektórzy z nich dopiero po latach ujawniają, że byli molestowani), na pytania badaczy odpowiadały też same sprawczynie. Na podstawie tych wszystkich danych stworzono ogólny portret statystycznej „pedofilki”. Może nią być... każda kobieta.
Molestowane są dzieci w każdym wieku, jednak badaczom udało się wyszczególnić 2 przedziały wiekowe, które są najbardziej narażone na przemoc seksualną ze strony kobiet: maluchy do lat 5 oraz dzieci między 7. a 14. rokiem życia. Ofiary z pierwszej grupy to często niespokojne i nerwowe szkraby. Ich opiekunki za pomocą pieszczot miejsc intymnych próbują je uspokoić, uśpić, odstresować lub ulżyć im, cokolwiek to znaczy.
Według badań 35 procent kobiet i 29 procent mężczyzn było w dzieciństwie wykorzystywanych seksualnie. Prawie 17 procent kobiet i 9 procent mężczyzn miało te kontakty z najbliższymi członkami rodziny. Ponad 10 procent badanych kobiet i 3 procent mężczyzn przeżyło w dzieciństwie gwałt; prawie żadna z tych osób nie ujawniła nikomu własnych przeżyć i nie korzystała z żadnych form pomocy lekarskiej, psychologicznej ani prawnej. To są dane zdobyte dzięki „odkrywaniu pamięci” w gabinetach psychologicznych.
Tymczasem często badania te nie są warte funta kłaków. Owo „odkrywanie” molestowania seksualnego w pamięci pacjentów okazało się nieźle prosperującym biznesem, który nadal ma się dobrze. Psychobiznes... Wystarczy odpowiednio nakierować pacjenta i już twierdzi, że był w dzieciństwie molestowany. A to pierwszy krok do sukcesu. Na terapii psychologowie robią czasami zawrotne kariery i spore pieniądze.
W sprawach o molestowanie seksualne dziecka bardzo często najważniejszym dowodem są opinie psychologiczne, mimo że dotychczasowa metodologia badawcza nie daje podstaw do stawiania jednoznacznych diagnoz wobec dzieci z podejrzeniem wykorzystywania seksualnego. Udowodniono, że nie istnieje coś takiego, jak specyficzny syndrom dziecka wykorzystanego seksualnie. Tutaj wszystko jest dowolne. Interpretacja uzyskanych wyników badań takimi metodami sprawia, że diagnozujący „układa”dany przypadek według własnych przekonań światopoglądowych. Często wyrok sądowy od nastawienia biegłego.
Do prokuratur rocznie trafia około 3 tys. zgłoszeń o molestowanie dziecka. Według Lwa-Starowicza tylko 30 proc. z nich zasługuje na zbadanie. Większość to obrażone żony, które chcą odebrać byłemu mężowi kontakt z dzieckiem. Sporo jest też mściwych nastolatek, które chcą dopiec nauczycielowi. Albo głupich rodziców.

Bo czochrał po głowie

Pan C., przed sześćdziesiątką, był kierowcą gimbusa. Woził maluchy z zerówki oraz starsze dzieci. Traktowały go jak dziadka, siadały na kolanach. Pewnego dnia C. został oskarżony o molestowanie dwóch dziewczynek. Trafił do aresztu. Miał szczęście – z opinii psychologa wynikało, że bez złych zamiarów przytulił dzieci. Od razu rzucił pracę. Sąsiedzi na ulicy zaczęli się mu dziwnie przyglądać.
Były nauczyciel WF z Trąbek Wielkich zaszył się w domu. Przestał wychodzić i pokazywać się ludziom. Według nauczyciela, kłopoty się zaczęły w momencie, gdy o pomoc poprosiła go 15-letnia dziewczynka, która miała problemy emocjonalne. Rozmowy wuefisty z gimnazjalistką wywołały plotki, po trzech tygodniach nauczyciel postanowił więc wytłumaczyć uczennicy, że kontynuacja spotkań może mieć dla niego
złe skutki. Kamera nagrała, jak na 3–4minuty nauczyciel i uczennica wchodzą do łazienki. O nagraniu, które dyrektor gimnazjum schował w szufladzie, powiadomiono co najmniej kilkanaście osób. Plotka się rozrastała, wzbogacana o kolejne „szczegóły”. Nauczyciel został zmuszony do rezygnacji z pracy. I choć sąd uznał, że nie molestował dziewczynki, całe miasto opowiadało o rzekomych ekscesach wuefisty.
Prokuratura badała 5 rzekomych zdarzeń z udziałem nauczyciela: 3 z zeszłego roku, a 2 z lat 90. XX w. Miały one polegać na obejmowaniu uczennic ramieniem, dotykania ich po plecach i tułowiu, Śledczy przesłuchali dorosłe już uczennice. Żadna nie stwierdziła, że nauczyciel zachowywał się nieodpowiednio. Wreszcie jedna z nauczycielek doniosła dyrektorce szkoły, że widziała, jak jej kolega z pracy dotknął w ramię uczennicę.
Tymczasem nauczyciel miał specyficzny styl bycia, o czym wiedziano od 30 lat. Rozmawiał z nimi na przerwach, obejmował ramieniem, „czochrał” włosy. Uczniowie nie odbierali tych zachowań jako molestowanie. Nie było żadnych seksualnych podtekstów. Zwłaszcza, że do tych kontaktów dochodziło na zatłoczonym szkolnym korytarzu, podczas przerwy w lekcjach. Nauczyciel nie wrócił do pracy. Przypłacił to ciężką chorobą.


Joanna Skibniewska

Oszuści nie fałszują (NIE Nr 28/2013, 2013-07-05)


„Bez Uwag” Przemek Nowak, Arek Król,
Sławek Topolski, Krzyś (nie Krzysztof!) Jasiński.

Grają, śpiewają i kiblują.

Ostatnie lata były fatalne. Przemek dał się złapać przed Pałacem Kultury w Warszawie. Miał złe wspomnienia z pierdla, a był w różnych, widział i sam przeżył niejedno. Klawisze, którzy znęcali się nad słabszymi. Wychowawca ciągle naćpany albo nachlany w pracy. Tylko za flaszkę albo amfę można było dostać dobrą opinię i wyjść na warunkowe. Albo wychowawczyni, która puszczała się ze skazanymi. Jak który nie chciał jej przelecieć, miał przerąbane – zakaz paczek i widzeń…
Potem Przemek trafił tutaj, do Uherzec Mineralnych na zadupiu w Bieszczadach. Tutaj też się burzył. Nie mógł patrzeć, jak nie chcą leczyć współwięźnia. Pisał, gdzie się dało. Bo to dzieciak jeszcze był, bez wsparcia, bez najbliższych. A oni kalekę z niego zrobili. I – jak wszyscy – liczył każdą godzinę do wyjścia.
Wreszcie usiadł między regałami biblioteki więziennej, gdzie dostał pracę. I zaczął wspominać. Program „Jaka to melodia?” – doszedł do finału. Potem „Jak to leciało?” – też zwycięstwo. w lipcu miał być w „Szansie na sukces”, ale w czerwcu go zawinęli.
Zawsze mu coś pod kopułą grało. Jeszcze na wolności pisał teksty. Wtedy o miłości. Tyle że miłość wywietrzała, jak trafił za kraty. Nie jemu – żonie. Ale to normalne. Która jest gotowa tyle czekać? Tylko dzieciaków szkoda. Piątka.
I pomyślał, że może znowu by jakiś tekst napisał. Może by się pośpiewało? Potem doszedł Sławek. Byli we wspólnej celi. Też gwizdał pod nosem fajne stare kawałki. Potem poprosili o pierwszą 

gitarę.

Ale najpierw musieli pisać i błagać wychowawcę. I dobijać się do administracji. Bo w pudle grać nie wolno. Może chociaż w bibliotece?
Dostali gitarę: 12-strunową z sześcioma strunami. Grali między regałami. Zaczął z nimi grać Arek. I zaczęło to wszystko mieć ręce i nogi. Coraz fajniejsze kawałki. Potem przyszedł Krzyś.
– Tylko Krzyś, nie Krzysztof – od razu zastrzega Przemek, choć Krzyś nie ułomek.
– Dlaczego? – pytam.
– A chuj wie, bo tak.
Przenieśli go do Uherzec na terapię. Słyszał, że w bibliotece chłopaki grają. I wpadł któregoś dnia po książkę. On, krakowski artysta po szkole muzycznej, całe życie grał, śpiewał, tworzył. Może by go wzięli?
– Dwie ramki szlugów i wchodzisz – zaśmiał się wtedy Przemek. Wiedział, że mają obok skarb. Krzyś przyszedł jako gitarzysta, skończył jako pianista.
I tak powstał więzienny zespół rockowy. Tylko perkusja leci z komputera.
– Coś perkusistów nie zamykają – rzuca któryś. Pewnego dnia Arka wrzucili w transport. Rozprawa trwała 30 sekund. Wywieźli go z Uherzec. Wtedy pierwszy raz zrozumiał, jak ważne jest to więzienne granie z chłopakami. Błagał, że chce tu wrócić. Po jakimś czasie przywieźli go. W fatalnym stanie – 40 stopni gorączki, prawie bez kontaktu. Długo to trwało, ale chłopak wyszedł z tego. Tylko do dziś kaszle.
Wszyscy siedzą z paragrafu 286 kk – oszustwo. Nazywają ich w więzieniach inteligentnymi złodziejami.
– Po prostu inaczej czytaliśmy ustawę podatkową niż prokurator.
Ale długo nie mogli przebić się ze swoim rock and rollem. Zrobili zatem coś, co w tym kraju zawsze działa – zagrali

kolędy.

Co prawda w nowej rockowej wersji, ale za to po bożemu. Dopiero mały Jezusek otworzył im drogę.
Pierwsze wyjście było do Ośrodka Pomocy Społecznej w Uhercach Mineralnych. Grali na opłatku parafialnym. Tak bardzo chcieli wtedy dać czadu, ale wiedzieli, że to będzie ich koniec. I tak z tym Jezuskiem zaczęli wychodzić do ludzi. Aż pewnego dnia usłyszeli coś, co było jak przepustka.
– No dobra, gracie kolędy, ale co dalej, panowie? – zapytał dyrektor więzienia.
Powiedzieli, że chcieliby przerobić kawałki „Niebiesko-Czarnych”.
– Słowo się rzekło.
Ale za to niedziela, ale za to niedziela, niedziela będzie dla nas… – trzęsła się biblioteka. A potem pierwszy koncert w Lesku. Z zawodowymi zespołami.
– Nie wiem, chłopaki, co to jest, ale trzeba grać ostro – powiedział wtedy menedżer jednego z zespołów, patrząc na ich więzienny sprzęt. Nie trzeba im było 2 razy powtarzać.
Po paru dniach do dyrekcji więzienia odezwał się zespół rockowy „TheReason”. Muzycy prosili o to, by chłopaki z więzienia mogli z nimi zagrać na ich koncercie urodzinowym. Prosili, błagali, nękali.
– Szukamy takich wariatów.
Nie było lekko. Pierwszy koncert odbył się w obstawie straży więziennej i wychowawców. Naprawdę było czego posłuchać. Rozkręcili imprezę, rozbujali ludzi.
– O rany, wy jesteście normalni – dziwili się słuchacze z wolności. Oczekiwali bandytów.
Potem „The Reason” wystąpił do dyrekcji o to, by chłopcy wspólnie występowali z nimi na dużych imprezach.
– Przy ich koncertach załapaliśmy że „Iron Maiden” gra zaledwie soft rocka do poduszki – mówi Przemek.
Bo jest naprawdę ostro.
I zaczęło się. Dzięki „The Reason” zdobyli lepszy sprzęt, który wciąż nie umywa się do profesjonalnego, ale trudno. Po każdym koncercie na bramie rozkręcają nawet gitary, żeby sprawdzić, czy nie wnoszą flaszki albo skręta.
Najważniejsze, żeby nie pojechali za ostro. I żeby się nie napili. I żadnego cwaniakowania. Skończyłoby się wszystko.
Dostali kredyt zaufania. Bywało, że dawano im przepustki na 30 godzin w miejsca, gdzie alkohol jest wszechobecny. Ale nigdy nie złamali danego słowa.
Kobiety ich lubią. I to te poustawiane na samorządowych stanowiskach.
– Jestem z więzienia, od dwóch lat nie miałem kobiety – to tekst, który podobno działa najlepiej. I smutne oczy zaglądające pazernie w dekolt.
Co je tak kręci, że zaczęły przed

koncertem

kupować prezerwatywy? Na wszelki wypadek, bo chłopaki przecież pilnowane jak dzieci…
– Ile on może po takich dwóch latach! – krzyknęła jedna czterdziestka.
Nazywają się „BezUwag”. To też z więziennego życia. Jak ktoś chce stawać na wokandę, żeby wcześniej wyjść, bibliotekarz przystawia pieczątkę z tekstem bez uwag – że gość w porządku, czytał, rozwijał się i książki oddał.
Nazwę zespołu na koszulkach Przemek wyszywał całą noc. Jak umiał. Pomarańczowymi nićmi, bo tylko takie wydłubali z jakiejś bluzki. Plakat malował więzienny artysta – czarną pastą do butów. Też siedzi z art. 286 kk. Ci, którzy lubią ich muzykę, wpisują się im na spodniach. Bo zeszytów nie dostali.
Siedzi z nimi Garbaty. Mówi, że zapuszkowali go za głowę (morderstwo),ale chłopaki uśmiechają się pod wąsem. Podpieprza ich na każdym kroku. Tak do tego przywykł, że czasami donosi na samego siebie. Inni współwięźniowie nie mają do nich pretensji. Nawet za przepustki. Wypracowali to. Niektórzy

klawisze

się plują, gdy trzeba ich konwojować, ale tylko niektórzy. Ostatnio wychowawca kupował im struny…
– Żyjemy tylko muzyką. To pozwala zapomnieć.
Każdy kończy karę kiedy indziej. Krzyś wyjdzie już w sierpniu. Odsiedział do dzwona, nie wnosił o warunkowe, bo chciał skończyć terapię. Reszta kończy karę za rok, za 2, a nawet za 3 lata… – Nie zamierzamy się rozpadać – zapewniają. Wszyscy są z Podkarpacia. Będą razem ćwiczyć i grać, niezależnie od tego, kto ile posiedzi. Chcą nagrać płytę. Na razie udało im się przeszmuglować do internetu tylko jeden kawałek grany między regałami w bibliotece.
Niedawno byli w gimnazjum z pogadanką. Mieli rozmawiać o winie i karze. Dzieciaki chciały wiedzieć, jak jest w więzieniu. Powiedzieli prawdę. Prawda jest okropna, ale oni chcą teraz mówić tylko o swojej muzyce.

Joanna Skibniewska

Biegły w podlizie (NIE Nr 28/2013, 2013-07-05)

Gdy burdel plajtuje, nie wymienia się łóżek, tylko kurwy. Tak też powinno być w polskim wymiarze sprawiedliwości.

– Inni moi koledzy nie chcą mówić, bo wiedzą, że zostaną zgnojeni. Mnie jest już wszystko jedno, więc powiem prawdę.
Jest biegłym sądowym od kilku kadencji. Nie jest posłuszny ani poukładany. Chce być rzetelny, dostaje więc za swoje.

W Polsce biegłym sądowym może zostać każdy.
– Wystarczy mieć rodzinę w sądzie. Najlepiej sędziego albo prokuratora – mówi Tadeusz Walenda, biegły z dziedziny budownictwa i nieruchomości.
Trzeba wypełnić formularz, którego i tak nikt nie sprawdzi. Potem ten dokument na ręce prezesa sądu składa sędzia lub prokurator. Biegli z wieloletnim doświadczeniem czasem robią zakłady, czyim krewnym jest ich nowy kolega, otrzymujący liczne i lukratywne zlecenia.
– Zwykle się nie mylimy – śmieje się Walenda.
Od lat środowiska prawnicze apelują, aby zmienić zasady powoływania biegłego. Niekompetencja, naruszanie prawa, a czasem nawet działalność przestępcza biegłych zaczynają być normą.
Obecnie kwestie te reguluje rozporządzenie ministra sprawiedliwości: biegłym sądowym może zostać każdy, kto ma ukończone 25 lat, polskie obywatelstwo i legitymuje się praktycznymi wiadomościami z dziedziny potrzebnej wymiarowi sprawiedliwości.
Jakie to są dziedziny? Bywa, że biegłym sądowym jest leśnik czy fryzjer, bo prezes sądu uznał, że taki jest niezbędny. To, że jest to akurat bliska rodzina prezesa, nie ma większego znaczenia.
Czym charakteryzuje się praca biegłego z rodzi ny?
– Dyspozycyjnością – twierdzi biegły. – Tworzy opinie zgodne z tezą prokuratora.
W Gorzycach biegły sądowy pomylił kość zwierzęcą z ludzką. Prokurator potrzebował trupa, najlepiej zakopanego, bo mu wyniki spadały. Morderstwo to dopiero byłoby coś! Mordercę w zasadzie miał na podorędziu. Jak nie, to by się znalazł. Sukces gotowy.

Dyspozycyjny biegły zbadał znalezioną w lesie kość i stwierdził, że to ludzka ręka. 
Psy poszukujące ludzkich szczątków, helikoptery, koparki przekopujące hektary ziemi w poszukiwaniu reszty trupa. Dobrze, że prokurator nie zdążył zapuszkować gościa, który mu pasował do tego urojonego mordu. Sędzia miał wątpliwości i zlecił opinię biegłemu z innego miasta. Okazało się, że to były szczątki psa.
W Przemyślu biegły też napisał opinię na potrzeby tamtejszej prokuratury.
Wszelkie granice przeszedł jednak biegły z Lublina, który badał zmarłego noworodka. Kobieta poroniła córeczkę, najprawdopodobniej z powodu błędu lekarzy. Dziewczynka zmarła. Prokurator jednak potrzebował biegłego, który stwierdzi, że lekarze byli w porządku. Znalazł. Stanisław Różewicki stwierdził, że dziecko umarło z powodu odklejenia łożyska, lekarze są więc czyści jak łza. Tyle że zarówno jego opinia, jak i uzasadnienie umorzenia śledztwa dotyczy noworodka płci męskiej… Co na to biegły?
– To nieważne, czy to był chłopiec, czy dziewczynka, dziecko umarło z tego samego powodu.
To są informacje z ostatnich miesięcy. Takich historii są setki. Opisani biegli mają się dobrze i wciąż dostają zlecenia od prokuratorów.
Prokurator miał nie tylko trupa, ale przede wszystkim miał mordercę. Tyle że niewinnego, którego skazano tylko na podstawie opinii biegłego. Młody człowiek jechał samochodem z matką. Nagle z ciemności wyłonił się ciągnik. Chłopak próbował go minąć, ale nie miał szans. Jego matka zginęła na miejscu, on zaś z ciężkimi obrażeniami trafił do szpitala. Biegły stwierdził, że chłopak dwukrotnie przekroczył prędkość, przez co jest winny śmierci matki. I taki akt oskarżenia natychmiast wpłynął do sądu, który równie szybko skazał ledwo żywego chłopaka na rok odsiadki. Dopiero ojciec, były policjant, który dostrzegł przedziwne zachowanie prokuratora, zaczął szukać prawdy. I znalazł. w drugiej instancji opinia niezależnego biegłego była jasna – chłopak jechał wolno, zgodnie z przepisami, a ciągnik był nieoświetlony. Być może gdyby kierowca ciągnika nie był znajomym prokuratora, dyspozycyjny biegły nie musiałby kłamać w opinii.

Uczciwi biegli, którzy wydają rzetelne opinie, przestają otrzymywać zlecenia. 
A jeśli już dostają, ich opinie wyceniane są przez referendarzy sądowych żenująco nisko. Albo się ich straszy.
W Świdnicy lekarz, który wystawił zwolnienie lekarskie niepełnosprawnemu, sparaliżowanemu człowiekowi, został wyrzucony. A inny, który stwierdził, że ów sparaliżowany człowiek jest chory (!), został oskarżony przez prokuratora o wydanie nieprawdziwej opinii.
W Białymstoku po to, by oskarżyć człowieka o morderstwo, prokurator powołał siedmiu biegłych w tej samej sprawie. Dlaczego? Po to, żeby wreszcie któryś stwierdził, że ofiara mogła umrzeć o dobę wcześniej. Bo wytypowany na mordercę człowiek miał alibi na czas faktycznej śmierci.

Gdy biegła tamtejszego sądu powiedziała oficjalnie, że próbowano na nią naciskać, aby wydała taką opinię, jakiej oczekują prokuratura i sąd, została ukarana, zastraszona i odsunięto ją od pracy.

Tadeusz Walenda też dostał po garbie. Biegły po 17 latach pracy jest wyceniany wyjątkowo nisko. Jego pracę oceniają referendarze sądowi. I zwykle oceniają źle, ucinając mu wynagrodzenie. Gdy wydał opinię o opinii innego biegłego, ale nie taką, jakiej oczekiwały sąd i prokuratura, jego praca została wyceniona na 113 zł, a opinię poprzedniego, dyspozycyjnego biegłego wyceniono na 1300 zł. Za to samo, tylko z innymi tezami.
Walenda interweniuje, wskazuje stronniczość i brak kompetencji referendarzy, ale nikt nie chce z nim rozmawiać. Jego batalia trwa już 2 lata. Bezskutecznie. Prezes warszawskiego sądu powtarza mu cały czas, że może powinien się zastanowić, czy powinien być biegłym. Walenda wskazuje, że referendarze sądowi stanowią ustrój pozasądowy i nie są kompetentni, aby oceniać pracę biegłego.
– Wielu moich kolegów o ogromnych kwalifikacjach, profesorowie, naukowcy, zrezygnowali z tej pracy, pozostawiając w aktach notatkę, że odchodzą z powodu braku możliwości współpracy z ludźmi zlecającymi im pracę – mówi Walenda.
Walenda wystąpił też do prokuratury w swojej sprawie. 

Na przykładzie inwestycji na swoim osiedlu mieszkaniowym zauważył nierzetelność i najprawdopodobniej korupcję w warszawskim urzędzie.
Prokuratura natychmiast umorzyła postępowanie, powołując się na artykuł, który nie miał nic wspólnego z tym, co on zgłaszał. Zaczął więc apelować. Dla zabawy, aby zobaczyć, co wymyśli prokurator. Sąd zauważył, że prowadzący
śledztwo oparł się na zupełnie innej kwalifikacji czynu, po to by sprawę umorzyć. I nakazał wszcząć postępowanie od nowa. Prokurator wszczął, po czym zaraz umorzył, powołując się znów na tę samą wykładnię prawną. Sąd znowu nakazał zacząć wszystko od początku. Wskazał nawet kroki, jakie ma wykonać prokurator. Co zrobił prokurator? Kolejny raz umorzył, nie wykonując poleceń sądu i po raz nie wiadomo który powołał się na ten sam paragraf kodeksu karnego. Walenda poszedł do prokuratora nadrzędnego w prokuraturze okręgowej. Tam przyjął go prokurator okręgowy Robert Myśliński. Kiwał głową, był wstrząśnięty zachowaniem prokuratora. Po czym napisał mu pismo, że nie dopatrzył się uchybień w pracy podwładnego…
– I tak już parę lat patrzę, ile jeszcze razy naruszą prawo, byleby zrobić to, co sobie zaplanowali.
– Z każdym rokiem, z każdym dniem jest coraz gorzej – mówi Walenda, patrząc na to, co się dzieje w polskim wymiarze sprawiedliwości. – Zaczęło się tak ok. 2006 r. I dalej trwa. To nie prawo trzeba zmieniać, tylko ludzi.

Sędziowie nie rozumieją opinii wydawanych przez biegłych. 
Można im wcisnąć każdy kit. W procesach cywilnych i karnych sędziowie coraz częściej potrzebują pomocy w wyjaśnianiu kwestii, które nie mieszczą się w zakresie ich wykształcenia prawniczego. w praktyce opinie biegłych, choć podlegają ocenie sądu, traktowane są jak ważny dowód. Bywa, że jedyny, decydujący o winie lub niewinności.
Resort sprawiedliwości nie kwapi się, aby wziąć pod lupę pracę około 15 tysięcy biegłych sądowych. Boi się, że kontrole zostałyby ocenione przez sędziów jako zbytnie ingerowanie w ich niezawisłość. Kiepskich sędziów, którzy potrzebują dyspozycyjnych biegłych. Podobnie reagują prokuratorzy, którzy bronią obecnej sytuacji jak niepodległości. Wiele aktów oskarżenia opiera się na opiniach dyspozycyjnych biegłych. Najlepiej czują się w sprawach gospodarczych, gdzie zwykli księgowi piszą to, czego życzy sobie prokuratura. I sukces gotowy. Areszty, straty finansowe,upadek firm.

Nawet gdy nierzetelność, niekompetencja albo nawet celowo nieuczciwe działanie biegłych wyjdzie na jaw, zwykle nie spada im włos z głowy.

Ostatni raz ustawie o powoływaniu biegłych przyglądano się w 1959 r. Próbowano coś gmerać w roku 2012, ale prokuratury narobiły krzyku, że chce się zaglądać do tajnych spraw.
Rektor Uniwersytetu Wrocławskiego prof. Marek Bojarski w pracy „Problemy odpowiedzialności karnej i dyscyplinarnej biegłego” pisał: Stwierdzić należy, iż pomimo możliwości formułowania wobec biegłych sądowych bądź odpowiedzialności dyscyplinarnej, bądź karnej, to należy ona do rzadkości. Osobiście nie jest mi znany ani jeden wypadek takiego zawodowego postępowania biegłego, który zakończony zostałby prawomocnym orzeczeniem skazującym.

Joanna Skibniewska

Gdzie ci terroryści? (NIE Nr 28/2013, 2013-07-05)


Co możemy zrobić, gdy napadnie nas policja? Nic.

Czerwiec 2013 r., Sulejówek, biały dzień.
Przed komis samochodowy podjeżdża kilkanaście radiowozów, 4 autobusy policyjne, nad głową lata śmigłowiec. Z samochodów wybiegają policjanci w kominiarkach i z długą bronią. Obezwładniają wszystkich, którzy znajdują się na terenie komisu.
– Gleba!
Zakuwają ich w kajdanki.
Do wszystkich: – Spierdalać, zaraz tu będzie strzelanina!
Do szczekającego owczarka sąsiadów wymierzają lufę pistoletu. Skuwają mieszkających w pobliżu staruszków.
– Zamknij ryj! – krzyczą do starszej kobiety. – Który to jest J.? – pyta przez megafon funkcjonariusz.
Z błota wyłania się ręka przed chwilą obezwładnionego chłopaka.
– Jego rozkujcie.
Policjanci podnoszą go z błota. Pytają, jak się czuje. Czy porywacze dobrze go traktowali.
– Jacy porywacze?
– To nie został pan porwany przez właściciela komisu?
– Siedzę sobie u kolegi. Nic nie wiem o żadnym porwaniu.
Funkcjonariusze wszystkich zatrzymują i wiozą na dołek. Niedługo potem rzeczywiście się okazuje, że porwania nie było.
– Dobrze, że mojego syna nie było w firmie, bo nie wiem, czyby go nie zastrzelili – mówi rzekomy porywacz, ojciec 4-letniego chłopca.
Było anonimowe zgłoszenie, że J. został porwany. Ale nikt nie raczył tego sprawdzić…
Sprawę rzekomego porwania prowadzi prokuratura. Bo jak tu się przyznać do takiej wtopy?
Policjanci z Katowic dostali 20 marca informację, że w mieszkaniu przy ul. Orkana przebywa poszukiwany uzbrojony przestępca związany z przestępczością samochodową. Antyterroryści wpadli tam wieczorem. Przestępcy nie było. Było dwoje lokatorów – kobieta i mężczyzna. Byli kopani, szarpani, a mieszkanie zostało zdemolowane. Kobiecie wybili zęby, walili jej głową w podłogę, a mężczyzna o mało nie stracił oka. Poszukiwany gangster został potem zatrzymany w innym mieszkaniu w tym samym budynku.
Za raz po tej akcji odezwał się komendant Główny Policji, zapewniając, że policja rozpoczęła już przygotowanie nowych zasad i metodyki działania w podobnych sytuacjach. Marek Działoszyński poinformował, że powołał zespół, który zajmuje się m.in.wprowadzeniem obowiązku rejestracji tego typu akcji.
Akcja z Sulejówka wydarzyła się już po tych obietnicach. Nadzorowała ją Komenda Główna Policji.
Policjanci, którzy pomylili mieszkania w Katowicach, stanęli przed sądem. Ale nie za brak kompetencji.
– Zarzuty przedstawiono policjantom biorącym bezpośredni udział w akcji. Przedmiotem zarzutów nie jest kwestia omyłkowego wejścia do mieszkania, dotyczą one nieadekwatnego użycia siły fizycznej wobec pokrzywdzonego w stosunku do zaistniałej sytuacji. – To rzeczniczka katowickiej prokuratury.
Po widowiskowej polityce przyszedł czas na widowiskową policję. Żeby kogokolwiek podejrzanego o cokolwiek zatrzymać i przesłuchać, wysyła się super wyszkolone oddziały antyterrorystów potrzebne do capnięcia niebezpiecznych bandytów. Prawdziwych terrorystów brak, antyterrorystów mrowie. Wyglądają jak z amerykańskich filmów SF i dobrze wypadają w telewizji. Dowodzą nimi wielcy macho z małymi mózgami. W czasie, gdy policja powinna pracować głównie mózgiem, a nie wrzaskiem i szybkostrzelną bronią.

Joanna Skibniewska

Święta Niemcem kryta. Kolejny sądowy zakaz dla „NIE”. (NIE Nr 27/2013, 2013-06-28)



http://skibniewska.blogspot.com/2013/03/bez-majtek-na-otarze-nie-252011.html
http://skibniewska.blogspot.com/2013/03/swieta-niemcem-kryta-ii-nie-242012.html

Kolejny sądowy zakaz dla „NIE”.

Sąd Okręgowy w Warszawie postanowił pokazać, jak wyglądają w Polsce
wolność słowa i demokracja. Sędzia Jacek Tyszka na posiedzeniu niejawnym wydał postanowienie (XXIVC 445/13) w ramach zabezpieczenia procesowego zakazujące mówić Ewarystowi Walkowiakowi, że jest synem zakonnicy, siostry Joanny Lossow ze Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża.
On i jego prawdziwa matka byli już bohaterami naszych publikacji. Mężczyzna dowiedział się po latach, że jego matką była zakonnica ważna dla polskiego Kościoła katolickiego. W zgromadzeniu nazywana siostrą Joanną od Jedności. Walczyła o jedność różnych wyznań. Dziecko swoje i niemieckiego oficera, urodzone przed wojną, porzuciła z nakazu zakonu. Walkowiak zgromadził niezbite dowody, znalazł świadków, że Joanna Lossow oddała go, gdy miał pół roku. Dziś chce odnaleźć tożsamość, ale Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża w Laskach robi wszystko, aby prawda nie wyszła na jaw.
Teraz robi to rękami sędziów i adwokatów.

•••

Pełnomocnik obrotnych siostrzyczek nam też postanowił zamknąć usta. Wbrew prawu… Postanowienie sędziego Tyszki zakazuje mówienia o pokrewieństwie Walkowiaka z zakonnicą; o tym, że zakon zmusił ją do oddania dziecka obcym ludziom; oraz o tym, że została zmuszona do złożenia przysięgi, że nigdy nie spotka się z synem. Tymczasem Walkowiak ma wiele dowodów i znalazł świadków mówiących o tym, że dokładnie tak było. My także posiadamy dowody.
Nie wolno nam napisać też o tym, że zakon próbuje za wszelką cenę zatuszować sprawę, nawet wykopując szczątki swojej zmarłej służebnicy (Na co także są dowody)! Nie wolno nam nawet pisać o kuzynce siostry Joanny, która według badań genetycznych jest krewną Ewarysta Walkowiaka. Ani o tym, że po siostrze Joannie został ogromny majątek, którego Kościół nie chce stracić.
Siostrzyczki poprzez swojego pełnomocnika zakazały nam pisać o tej sprawie. Morda w kubeł... Jeśli nie zastosujemy się do zakazu, będziemy mieli na karku kolejny pozew sądowy.

•••

Tymczasem przesłanie do nas postanowienia i zakazania nam pisania jest naruszeniem prawa. Bo postanowienie to nie jest prawomocne! Walkowiak złożył zażalenie, które zostało przyjęte przez sąd nadrzędnej instancji. Wyroku na temat macierzyństwa siostry Joanny Lossow nadal nie ma! Sąd gromadzi kolejne dowody i słucha kolejnych świadków. A ci wskazują na to, że

moralne i na wskroś uczciwe siostrzyczki ze zgromadzenia próbowały podmienić ciało badanej zakonnicy, byleby tylko prawda nie wyszła na jaw.

Pełnomocnik siostrzyczek wysłał też do Ewarysta Walkowiaka oświadczenie, które nakazał mu podpisać. Walkowiak ma podpisać dokument, w którym twierdzi, że głoszona przez niego teza, iż siostra Joanna Lossow była jego matką, jest kłamliwa i naruszająca dobra zakonu.

•••

Informujemy siostrzyczki, że wykopywanie trupów, podmienianie materiału genetycznego i zakazywanie ludziom mówienia prawdy niczego nie zmieni. Sędzia Jacek Tyszka, wydając postanowienie o zabezpieczeniu i zakazując Walkowiakowi mówienia o jego prawowitej matce, też wybiegł przed szereg, bo wyroku dotyczącego macierzyństwa Joanny Lossow jeszcze nie ma.
A my wierzymy, że Ewaryst Walkowiak i cały świat usłyszą wreszcie prawdę o siostrze Joannie od Jedności, o jej zakonie i o tym, co tam się dzieje.

Joanna Skibniewska

Wielebne gacie (NIE Nr 26/2013, 2013-06-21, str. 4)



Księdzu wolno nawet wtedy, gdy mu nie wolno.


– Dlaczego przebywa pan z dziećmi? Ma pan sądowy zakaz pracy z nieletnimi – pytam księdza.
– Ja nie widzę dzieci. Jestem ślepy (śmiech). I z nimi nie pracuję. Ja tu mieszkam – odpowiedział, podciągając majtki.
Były proboszcz parafii w Bojanie ks. Mirosław Bużan spaceruje po ośrodku w majtkach, choć upału nie ma. W ośrodku Tyberiada w Nadolu przez cały rok przebywają dzieci. Grupy kolonijne, oazowe, zielone szkoły, obozy. Ludzie z okolicy mówią, że Bużan zawsze spaceruje w gaciach przy dzieciach.


Sam na sam z Olą
Ks. Bużan został skazany prawomocnym wyrokiem za pedofilię i deprawację. 15-letnią Olę najpierw upił, a potem molestował seksualnie. Dostał 16 miesięcy w zawieszeniu na 4 lata oraz zakaz pracy z dziećmi.
Proboszczem w Bojanie już nie jest, choć był nim przez 2 lata po zdarzeniu z dziewczynką. Wciąż jest dyrektorem Katolickiego Ośrodka Kolonijnego Tyberiada w Nadolu koło Wejherowa. Jest to również dom rekolekcyjny, w którym odbywają się dni skupienia, oazy, roraty i rekolekcje. Cały czas ma bliski kontakt z dziećmi.
Ola przygotowywała się do bierzmowania.
– Kazał przychodzić tylko do niego, nie pozwolił zajmować się przygotowaniem wikaremu – mówi koleżanka Oli. – Mieliśmy przychodzić na plebanię po dwie.
15-latka była zbuntowana. Nie radziła sobie z zakazami i nakazami w domu, gdzie były jeszcze 4 dziewczyny. Podczas spowiedzi powiedziała, że jest grzeszna, bo miała myśli samobójcze. Chciałaby mieć ładniejsze nogi, a miejsce, gdzie mieszka, co drugi dzień wydaje jej się obleśną dziurą na końcu świata.
Bużan od dawna łasym okiem patrzył na Olę. Śliczna dziewuszka. I z problemami…
– Przyjdź wieczorem do mnie, to porozmawiamy. Pomogę ci – powiedział. Dał jej na karteczce numer telefonu.
Ola wiedziała, że jak ksiądz każe przyjść, to trzeba iść. Poszła ok. 19.00, po mszy.
Ksiądz był miły. Od razu zaczął przygotowywać drinka.
– Nie chcę – powiedziała, zdając sobie sprawę, że w domu nie przejdzie picie alkoholu.
– To nic takiego. Słabiutkie. To jak lekarstwo – namawiał proboszcz. – Ze mną się nie napijesz? Z księdzem?
Wypiła. Zaraz zachciało jej się spać. A ksiądz zaczął się dziwnie zachowywać. Na siłę posadził ją sobie na kolanach. Wciskał jej ręce pod bluzkę. Całował po szyi. Zsunął ubranie i głaskał. Chciała uciec, ale ją trzymał. Zaczęła protestować, prosić żeby przestał.
– Czego się boisz? Nic złego ci nie zrobię, to normalne. To nic takiego. Każdy dorosły tak robi.
– Tak nie wolno. To grzech.
– Jaki grzech? Boisz się Boga?
– No pewnie. On na to nie pozwala.
– Głupia. Boga nie ma.
Nie masz się czego bać.
Bóg cię ani nie ukarze, ani ci nie pomoże.
Boga nie ma! Jestem tylko ja i tylko na mnie możesz liczyć.

Wreszcie dziewczyna zaczęła płakać. Chciało jej się wymiotować. Myślała o ucieczce, ale nogi miała jak z waty.
Gdy wreszcie się wyrwała i uciekła, ks. Bużan zadzwonił do jej rodziców. Odebrała matka.
– Dzwonił ksiądz. – Kobieta podeszła do męża i starała się mówić spokojnie. – Mówi, że Ola wyszła z plebanii, ale była jakaś dziwna, chyba pijana. Powiedział, że pobiegła do lasu. Radził, żebyś poszedł jej szukać.
Ola nie wie, jak doszła do domu. Znów zwymiotowała i straciła przytomność. Zdążyła jednak opowiedzieć rodzicom, że to ksiądz dał jej alkohol. Powiedziała też, że ją macał i całował, trzymał mocno, straszył i zmuszał do posłuszeństwa. Po drodze z płaczem zadzwoniła do nauczycielki, do której miała zaufanie. Opowiedziała, co robił ksiądz. Gdyby wtedy wiedziała, jak ją wieś potraktuje, trzymałaby wszystko w tajemnicy. Jak inne dziewczyny…


Dobrzy ludzie u rodziców
Pojechali pełni nadziei. Też kazał im wycofać sprawę. Miał przygotowane oświadczenie, że Ola wszystko zmyśliła.– Nagadał, żeby zostawić księdza Mirosława w sutannie, zaczął płakać, namawiać: podpiszcie, wycofajcie. Powiedzieliśmy, że się zastanowimy.
Straszył jednak Olę ogniem piekielnym: – To, co rozpętałaś, już nigdy nie przycichnie.
– Ja namawiałem? Rozpoczynamy rozmowę od kłamstwa i fantazji… Przecież byłbym przestępcą. Gdybym robił takie rzeczy, nie mógłbym być księdzem – odpowiedział Rompa na pytanie, kto mu kazał zmusić rodziców do podpisania oświadczenia.
Dom rodziców Oli zaczęli odwiedzać mieszkańcy wsi i ludzie im nieznani. Jedni nakłaniali tylko do tego, by nikomu o tym nie mówili. Żeby wycofali sprawę z prokuratury. Przecież wszyscy wiedzą, jaki jest Bużan, ale tak od razu do prokuratora? Inni straszyli. Mówili, że rodzina Oli nie będzie miała życia w wiosce. Zadzwonił też do nich ksiądz z Kielna Franciszek Rompa, przełożony Bużana. Powiedział, że pomoże.Potem przyszli żona sołtysa i sam sołtys. Przychodzili też inni mieszkańcy wsi. Czasem zaczynali: – Teraz na nas padło…
Widać, że było im głupio, że przychodzą. Patrzyli w podłogę, a nie w oczy rodzicom dziewczyny.
Inni kazali wycofać oskarżenie. Żona byłego wójta, niektóre nauczycielki. Najbardziej nachalna była Halmanowa. Ta, co stroi kwiaty w kościele. I Dziecielska, co uczyła religii. Ola była też zaczepiana w szkole.
– Co ty odpierdalasz? – zapytała ją katechetka Franciszka Korbolewska, żona sołtysa. – W pysk za to powinnaś dostać. Sama ci wpierdolę.
I choć przerażona dziewczyna zgłosiła to na policję, policjanci nawet nie przyjęli zgłoszenia. Powiedzieli, że są za mali na Bużana.
oświadczenie, że Ola wszystko zmyśliła.
nakłaniali tylko do tego, by nikomu o tym nie mówili. Żeby wycofali sprawę z prokuratury. Przecież wszyscy wiedzą, jaki jest Bużan, ale tak od razu do prokuratora? Inni straszyli. Mówili, że rodzina Oli nie będzie miała życia w wiosce. Zadzwonił też do nich ksiądz z Kielna Franciszek Rompa, przełożony Bużana. Powiedział, że pomoże.


Siostrzeniec z kolegą
Ale reszta nauczycieli wspierała dziewczynę. w internecie wrzało. Przedstawiciel kurii na Fronda.pl:Obecna histeria jest sztucznie rozdmuchana, by zdyskredytować Kościół. Nie zaprzeczam, że molestowanie istniało, ale… po pierwsze, nie było tak powszechne, jak się sugeruje, a po drugie, wykorzystywanie seksualne, które kiedyś było czymś normalnym i powszechnie stosowanym, dopiero obecnie stało się zbrodnią – na skutek lewackiego skrzywienia w postrzeganiu świata. Zresztą nie ma żadnego rozróżnienia pomiędzy cierpieniem molestowanego dziecka a Kościołem, bo poprzez to cierpiące dziecko cierpi Kościół.Bużan zaczął wojnę, skoro rodzice dziewczyny byli nieposłuszni. Biegał do mediów. Opowiadał, jaki jest biedny. Fotografowano go, jak zgnębiony chodzi po gdyńskiej plaży. I kombinował. Nakłonił siostrzeńca i jego kolegę, aby przynieśli nagrania, w których dziewczyna mówi, że wszystko wymyśliła. Bużan przyniósł do prokuratury taśmy z nagraniami. I oskarżył Olę.
Okazało się, że nagrania były spreparowane. Głos na taśmach nie należał do dziewczyny. Siostrzeniec szedł w zaparte, ale na okazaniu nie poznał Oli. Jego kolega od razu przyznał, że kłamał i że to nie Ola jest nagrana, a Bużan miał mu to wynagrodzić. Teraz powinno się zacząć postępowanie przeciwko księdzu, ale prokurator Aleksandra Badtke zgubiła 4 zmanipulowane taśmy i nie ma dowodów na to, że ksiądz mataczy, preparuje dowody i rzuca fałszywe oskarżenia.


Samotnie do Brazylii
Teoretycznie ks. Bużan był gospodarny.
– Moja ciotka brała na siebie dla niego kredyt – mówi jedna z mieszkanek Bojana. – Jako jedna z wielu.
– Ściągał lewe samochody, handlował nimi – mówi inny mieszkaniec.
W styczniu zaraz po kolędzie wyjeżdżał na 2 tygodnie do Brazylii. Brał kolorowe koszule.
Bużan zbudował kościół. Dopóki świątynia nie była gotowa, kościelny raz w miesiącu zachodził do każdego i pobierał datek budowlany – wszystko skrupulatnie odnotowywane w notesie: kto, kiedy i ile. Za ślub od swoich proboszcz liczył 400 zł, od obcych 600, a bywało, że trzeba zapłacić i 3000. Był jeden warunek: panna młoda nie mogła mieć odkrytych ramion, a za dekorację kościoła trzeba było zapłacić znajomej księdza.
Zawsze otaczał się dziećmi.
Przy parafii św. Królowej Jadwigi w Bojanie działa przedszkole katolickie. Co roku Bużan organizuje kolonie dla dzieci w ośrodku Tyberiada nad Jeziorem Żarnowieckim. Chociaż mu nie wolno… 3 lata temu pobił tam kolonistę. Sprawa trafiła do sądu, zakończyła się umorzeniem, ale z orzeczeniem o winie.
Bo Bużan szybko się wkurza.
– Dostaje normalnie piany – mówi mieszkaniec wsi.
2 razy złapano go pijanego za kierownicą.


Oko w oko z klechą
Obecnie ks. Bużan cały czas przebywa w Tyberiadzie. Wśród dzieci.
– Pan jest pijany. – Widzę, czuję i słyszę.
– Jestem u siebie – odpowiada ksiądz.
– Dlaczego chodzi pan w samych majtkach przy dzieciach?
– Jesteś kretynką! Jesteś szambem! Śmierdzi od ciebie na kilometr! – krzyknął, otarł pianę z ust i podciągnął majtki.
Bużan nadal jest członkiem elitarnej Kapituły Kolegiaty Staroszkockiej. Kapitułę powołał metropolita gdański abp. Sławoj Leszek Głódź po przeniesieniu swojej siedziby z gdańskiej Oliwy do dzielnicy Stare Szkoty. Zamieszkał w dworku sąsiadującym z kościołem św. Ignacego Loyoli, który został podniesiony do rangi kolegiaty. Kapituła kolegiaty ma być głosem doradczym i moralnym Kościoła.
Nikt w kurii nie chce powiedzieć, dlaczego skazany za pedofilię ksiądz wciąż przebywa z dziećmi.


Joanna Skibniewska